Cała impreza nazywa się Songkran, nie wiem o co ogólnie chodzi, ale polewa się ludzi wodą. Polewacze albo stoją na drodze i polewają przejeżdżających (którzy czasami się zatrzymują by zostać polanym, nie ma tak, że każdy próbuje uniknąć mokrego za wszelką cenę), albo jeżdżą sobie na pace jeepa. W ruch idą przeważnie małe miski, czasem węże, ale gdy przejeżdża transport publiczny gdzie jest sporo ludzi w środku to miseczka to za mało i bierze się wiadro. Poza autobusami gdzie nie ma przeproś to przeważnie odpuszcza się tym, którzy proszą o litość, co się jednak zdarza dosyć rzadko. A jeszcze jak się delikwent zatrzyma to ma szansę powiedzieć, żeby lać tylko z tyłu, bo z przodu ma gdzieś skitraną komórę, ale przeważnie i tak wszyscy mają co wrażliwsze sprzęty pochowane i zafoliowane.
W następnej we wsi (Kal Mue Jo) ktoś mnie zaprasza do domu, cała rodzinka sobie siedzi i spoczywa, tutaj już w ogóle nie możemy się dogadać więc tylko strzelamy po lufie jakiejś wódeczki czy samogonu, obsmarowują mnie czymś białym po gębie i ruszam dalej. I jeszcze kolejna wiocha w drodze powrotnej, chyba Mae U-hu, tu już bez szaleństw, standardowe oblanie, zdjęciówa i krótka posiadówa w sklepie.
W Tha Song Yang przy którymś kolejnym oblaniu, dają mi wodę, którą chcę oblać ziomków, ale okazuje się, że to nie woda. Strzelam więc kolejnego bruderszafta i wracam do domku.
Za Tha Song Yang jest Mae U-su, gdzie raz po południu jadę rowerem na rozpoznanie (wracam już po ciemku nieoświetloną drogą bez żadnych odlasków itp.) a kolejnego dnia z samego rańca autobusem na dłuższy pobyt. Fotki z Mae U-su Cave w następnym odcinku, a po jaskini ląduję w jakimś sklepiku, gdzie ludzie coś żrą, i pytam czy też mogę coś zeżreć. To jednak nie knajpa, tylko sami sobie śniadanko dla siebie, ale zapraszają do wspólnego posiłku. Biorę jeszcze lokalną polococtę, ani za nią ani za żarcie nie chcą kasy. Chwilkę (dłuższą) zostaję, żeby się popatrzeć na lanie wody i zmykam dalej, przez jakieś kolejne niezidentyfikowane wiochy, do autostrady, żeby wrócić do domu.
Na autobus do Tha Song Yang trochę czekam, nudno się robi, ale w końcu dołączam do jakiegoś samotnego kolesia, który oblewa wszystkich przejeżdżających. Sam biorę za misę i walę w kogo popadnie. Obok stoją sobie policjanci i się nudzą, zapraszają na kawkę, ale tylko zdążyłem wziąć 2 łyki i podjechała moja bryka.
I na koniec kolejne wiochy z mojej schematycznej mapki, Mae Tha Klo albo coś podobnego i kawałek dalej kolejna niezidentyfikowana.
Dróżki do niektórych wiosek są dosyć męczące, albo bardzo ostro w górę albo w dół. Muszę zaciskać hamulce na maska a i tak czasem powoli przyspieszam. Boję się, żeby nie urwać linki, bo będzie problem. Głupi ma zawsze szczęście i hamulce się psują, ale akurat wtedy gdy w poszukiwaniu dobrego miejsca na fotę zjeżdżam z jednego z ostrzejszych zjazdów, ale bardzo powoli. Na tyle powoli, że po awarii zanim się na dobre rozpędziłem byłem w stanie szybko skręcić w prawo i wylądować na skarpie. Gdyby się spsuły jak akurat pędziłem widząc przed kawałek prostej drogi to mogłoby być zabawnie, przynajmniej do najbliższego zakrętu.
Drugiego dnia w hoteliku pojawiają się syny właściciela, wieczorem idą do pobliskiego kościoła, wybieram się z nimi. A w kościele jak to w kościele gitara elektryczna, bas, wzmacniacze i perkusja, na której gra jeden z synów. Robimy sobie jam session, niewiele jest kawałków które znamy razem (choć bynajmniej nie mamy zamiaru śpiewać gospelu czy innych takich), ale zawsze można poimprowizować.
Ciemno już, ale głodny jestem, wybieram się rowerem na kolację do miasta (hotel jest kawałeczek za), syny doganiają mnie skuterem i chcą podwieźć, ale już jesteśmy w pobliżu knajp. Niestety pozamykane, to nie Mae Sot, gdzie zwłaszcza w okresie festiwalu można trafić coś do późnej nocy, ani tym bardziej Bangkok z knajpami czynnymi 24h na dobę. Kończy się na zupce chińskiej ze sklepu, w pokoju mam czajnik, więc sobie mogę zagotować wodę. Kolejny luksus, jakiego jeszcze nie miałem.