Drugiego dnia mam już kawałek błękitnego nieba oraz odkrywam obok hotelu (jeszcze bliżej niż bengalska knajpa) chiński fast food z momo i kurczakami w 40 odmianach.
W mieście jest fort, ale nic szczegónego, a w forcie jest Jalakanteshwara Temple, w której po pierwsze można fotografować, a po drugie nawet jest co fotografować, sporo różnych przyrządów do modlitwy (figurki, świeczki itp) oraz różne wyrzeźbione żółwie, gołe baby na filarach… Poza tym jest jakiś niezły szpital i koledż medyczny, który przyciąga ludzi z całych Indii – stąd masa bengalskich knajp i hoteli, ludzi gadających w hindi (niektórzy jak widzą, że nie jestem tutejszy to zagadują w hindi a nie po angielsku) i ogólnie taki lekko “międzynarodowy” klimat.