Długo nie śpimy, pobudka ok 3ej w nocy, jest zimno, ale myślałem, że będzie gorzej. Przez jakieś 2-3h idziemy po ciemku z czołówkami co chwila przełażąc przez oblodzone strumyki przecinające ścieżkę. Za pierwszym viewpointem zaczyna się przejaśniać, choć już szczyty gór są oświetlone wschodzącym słońcem. Tu nam się kończy permit, takie indyjsky myk na zaoszczędzenie kasy przez agencję, ale idziemy dalej. Za viewpointem stromy ośnieżony zygzak w dół, nie bardzo jest się czego przytrzymać i łatwo jest polecieć w dół. Potem chwila przez piaskowo-śnieżną pustynię, jakieś większe kamyki, wchodzimy na morenę i dwie godziny za viewpointem (cyzli ok. 8ej rano) jesteśmy na szczycie. Śniadanie, rum, zdjęcia i wracamy. Najpierw do Lamuni na lunch, potem dalej przez Tenzing do Kukchurung, gdzie nocujemy w chatce.
Rano jest strasznie zimno, przymrozek, idziemy w lesie zboczem gory do Tshoki, do tego niebo jest zachmurzone, więc widoczków nie ma. W Phethang jemy lunch. Spotykamy tam 3 starszych Polaków, którzy jak tylko przyszli i się dowiedzieli, że trekujemy z Izraelitami zaczęli z nimi gadać po ichniemu. Do Tshoki sobie zbiegam w 50 minut (w górę było to 2:30h). Tam nocujemy, chociaż chcieliśmy trochę dalej w Bakhim, ale Radek coś smęci, że tam dużo turystów i nie ma miejsc. Lądujemy w małym pokoiku, ale w miarę ciepłym. Kolacja dzisiaj jest wyjątkowo obfita, jest też ciasto na do widzenia oraz nasz rum, który Radek sobie przywłaszczył bez pytania. Marzy nam się jednak pizza i jak na złość siedząca w jadalni ekipa z Belgii dostaje na obiad właśnie pizzę.
Z Tshoki do Yuksom zbiegam dalej, mijając po drodze miliard turystów z Darjeelingu, którzy tu przyjechali trenować wspinaczkę. Zatrzymuję się w jeziorku przy wodospadzie pod mostem na godzinkę, żeby się obmyć i poleżeć na kamieniu ogrzewanym słońcem, dochodą M i kucharze, jemy, lecimy dalej. Lądujemy w hotelu Demazong, po jakimś czasie dochodzą jaki z naszymi plecakami a my idziemy do knajpy spróbować tutejszej pizzy, która się okazuje być najlepszą pizzą („pizzą”, nie liczę klasycznych pizzerii) jaką jadłem w Indiach. Na ulicy dzieciaki świętują Diwali strzelając petardami, machając zimnymi ogniami itp. Koło siódmej jednak przychodzi groźny pan policjant i rozgania towarzystwo.
Trek był krótszy o 1 dzień (7 zamiast 8), ekipa z agencji może nie była taka fajna jak poprzednio, ale przynajmniej mieliśmy lepszą pogodę.