Gadjo Delhi 4 » Gangtok http://gadjo4.karczmarczyk.pl Just another traveller's blog Thu, 09 Aug 2012 12:00:54 +0000 en-US hourly 1 http://wordpress.org/?v=3.4.1 Rzeczy http://gadjo4.karczmarczyk.pl/2011/11/14/rzeczy/?utm_source=rss&utm_medium=rss&utm_campaign=rzeczy http://gadjo4.karczmarczyk.pl/2011/11/14/rzeczy/#comments Mon, 14 Nov 2011 16:56:24 +0000 gadjo http://gadjo4.karczmarczyk.pl/?p=492 Żeby mi się potem gdzieś różne rzeczy nie zapodziały – muzyczka, co ją śmy grali w Gangtoku z chłopakami

i 2 foty z Pushkaru autorstwa Vinita

325080_313219328704951_100000506590892_1341753_1604159080_o 334591_313222692037948_100000506590892_1341757_196241940_o ]]>
http://gadjo4.karczmarczyk.pl/2011/11/14/rzeczy/feed/ 0
Gangtok – Delhi – Pushkar http://gadjo4.karczmarczyk.pl/2011/11/04/gangtok-delhi-pushkar/?utm_source=rss&utm_medium=rss&utm_campaign=gangtok-delhi-pushkar http://gadjo4.karczmarczyk.pl/2011/11/04/gangtok-delhi-pushkar/#comments Fri, 04 Nov 2011 12:35:19 +0000 gadjo http://gadjo4.karczmarczyk.pl/?p=303 Continue reading ]]> Pobudka o 5 rano, na śniadanie banany i kupione wczoraj u Bakersów torciki z wisienką. Po 4.5h jazdy autobusem docieramy do Siliguri, potem rikszą do NJP a stamtąd pociąg do Delhi. W Siliguri akurat rozstawiają wzdłuż rzeki bananowo-bambusowe wielkie dekoracje z okazji jakiejś pujy. Później podobne imprezy rozstawione nad prawie każdą rzeką widzimy z pociągu. Ta w Siliguri była jednak największa i gdyby nie to, że mamy się w Delhi spotkać z kolejnym tandemem Marta-Jacek to można nawet pomyśleć o zostaniu.

W pociągu (Super Fast Express, więc ma opóźnienie nie 7h jak na trasie Delhi-NJP ale tylko 5h), dostajemy info o wypadku na Okęciu, M&J dolecą dopiero za parę dni.

Na Paharganju są jeszcze resztki dekoracji po Diwali. Łazimy w te i wewte znajdując knajpy z momo, za którymi zdążyliśmy się już stęsknić.

Następnego dnia idziemy sobie do Lodi Garden, pani w Biurze Informacji Narodowej nie była zbyt pomocna w kwestii jak tam się dostać, do tego Janpath rozkopany przez budowę kolejnego odcinka metra i trochę się przeszliśmy zanim znaleźliśmy przystanek autobusu 522. Po powrocie na Paharganj cancelujemy bilety na pociąg dla M&J, idziemy na momo, szukamy knajpy ze schabowymi (niestety już jej nie ma) i idziemy przecekać do hotelu do 3ej w nocy, bo o 4:30 jedziemy do Pushkaru. Cenę za rikszę z Paharganju na dworzec Old Delhi zbijamy z początkowy 250INR do 100. I tak ze dwa razy za dużo.

Gdzieś w drodze do Delhi Przedmieścia Delhi - blokowiska i pole namiotowe Delhi, Paharganj Delhi, Paharganj - poranna herba Delhi, Paharganj - śmieciarka Delhi, Paharganj - artykuły pierwszej potrzeby (papier toaletowy, jajka, fajki) Delhi, Paharganj Delhi, Paharganj Delhi, Paharganj Delhi, Paharganj Delhi, Paharganj Delhi, Paharganj Lodi Garden - jakis tomb Lodi Garden - jakiś tomb Lodi Garden - scena z życia wiewiórek Lodi Garden Lodi Garden - chipsy przyszły Lodi Garden ]]>
http://gadjo4.karczmarczyk.pl/2011/11/04/gangtok-delhi-pushkar/feed/ 2
Khecheopalri Lake, Ravangla, Gangtok http://gadjo4.karczmarczyk.pl/2011/10/31/khecheopalri-lake-ravangla-gangtok/?utm_source=rss&utm_medium=rss&utm_campaign=khecheopalri-lake-ravangla-gangtok http://gadjo4.karczmarczyk.pl/2011/10/31/khecheopalri-lake-ravangla-gangtok/#comments Mon, 31 Oct 2011 11:25:08 +0000 gadjo http://gadjo4.karczmarczyk.pl/?p=272 Continue reading ]]> Khecheopalri Lake

Pytamy o jeepa do Gezingu, żeby się stąd wydostać, jest niby jakiś o 8ej rano (późniejszych już nie ma), a że jest dopiero 7 to spokojnie jemy śniadanko. Podchodzi ktoś i mówi coś w stylu „nine zero …”, czyżby jechał o 9ej? Nie, chodzi o rejestrację samochodu, którym będziemy jechać. Jemy dalej. Podchodzi znowu ten sam ktoś i mówi, że kierowca chce pogadać. Okazuje się, że jedzie nie o 8ej, ale o 7ej (jest 10 po 7ej), a na 8ą nie ma już miejsc. Czyli zwykła ludzka pomyłka jakich w Indiach ponad miliard. Olewamy jeepa, idziemy na piechotkę do Khecheopalri Lake. Pierwszy drogowskaz do jeziora jest jeszcze w Yuksom, kawałeczek przed pocztą. Po stromym zejściu docieramy do drogi w Lethangu, gdzie za mostem jest kolejny drogowskaz i schodki prowadzące w górę. Kawałek dalej jest zejście w dół do mostu nad rzeką (M tam rezygnuje), a potem stromo w lesie pod górę. Docieram do kolejnego drogowskazu w zupełnie debilnym miejscu, bo nie ma tam żadnego skrzyżowania ani niczego co by sprawiało, że dalsza droga nie jest oczywista. Za to po kolejnym małym mostku i stromym podejściu, tam gdzie od niby głównej ścieżki odchodzi inna w lewo takiego drogowskazu już nie ma. Trzeba iść w to lewo, ja idę prosto, potem rozgałęzień zaczyna być coraz więcej, ludzie zbytnio pomocni nie są (mówią, że trzeba iść tam czy siam, ale kierunek nie zawsze jest dobry). Błądzę przez godzinę wchodząc w jakąś puszczę, zostawiając sobie strzałki z gałęzi na skrzyżowaniach, wracam. Jest dopiero 13ta, jestem już trochę zmachany i bez wody, ale daję sobię ostatnią szansę i odbijam w kolejną boczną dróżkę. Tam już ktoś mówi mi, że dobrze idę i do jeziora jest tylko jakieś 10 minut. No i tym razem jest to prawda. Jezioro jak jezioro, z drogą dookoła z ławeczkami i koszami na śmiecie (!), wzdłuż drogi porozwieszane modlitewne flagi. Mnie bardziej interesuje woda, która mi się skończyła i jakieś jedzenie, pytam po angielsku jakiegoś mnicha stojącego w drzwiach czegoś, co wygląda jak miniklasztor, nie rozumie, więc przechodzę na hindi. „Khana this way” mówi. Więc dochodzę do głównej bramy wejściowej, gdzie jest napisane, że wstęp 10 rupii. Ha! Jestem dychę do przodu. Ale z żarciem jest problem, są trzy knajpy, w jednej można kupić tylko ciastka itp., w drugiej nic nie ma, w trzeciej może być tylko veg noodles czyli zwykła zupka chińska z dodatkami. Biorę ją plus trochę picia i spadam nie robiąc żadnej foty, nie bardzo jest co. Idąc z powrotem dochodzę boczną dróżką do feralnego skrzyżowania a stamtąd już dalszą drogę znam.

Przy moście w Lethangu, stoi dwóch lokalesów czekających na jeepa w kierunku przeciwnym niż mój, pytam czy coś jedzie o tej porze do Yuksom. Tak, za 1-2 minuty powinno coś być. Im nigdy nie można wierzyć, pewnie miał na myśli 1-2 godziny, ale tylko tak zdążyłem pomyśleć a przyjechał mój jeep. W środku nie ma miejsca, staję na zewnątrz na schodku, rękami łapię się za jakieś rury na dachu i tak sobie na zewnętrzu jadę parę kilometrów, dopóki się nie rozluźni (zarówno jeśli chodzi o pasażerów jak i 12 worków cementu pod siedzeniami).

Ravangla – Gangtok

Rano bierzemy jeepa do Gezing (odjeżdża z godzinnym opóźnieniem, bo jeszcze zbierał ludzi z wioski; kiedy ich przywiózł do centrum część z nich przesiadła się do innego jeepa tworząc lekkie zamieszanie) a stamtąd od razu do Ravangli. W Ravangli w zasadzie nic interesującego nas nie ma poza internetem, targiem warzywnym i restauracjami, gdzie można zjeść momo (o ile z mięsnymi pierożkami nie ma problemu to wegetariańskie trafiają się rzadko). Hoteli też jest pełno, bierzemy jakiś za 200INR (pokój obok kosztował 3 razy tyle, choć zupełnie nie wiem czym się różnił), następnego dnia rano chłopak z hotelu mówi, że się pomylił, że miało być 200 do osoby, ale dla jest już po ptokach. Na nasze goodbye odburkuje coś pod nosem.

Jeszcze poprzedniego dnia po południu robimy sobie spacerek do Bon Monastery, gdzie niby miała być puja. I była, choć spodziewałem się trochę większej ilości mnichów a nie tylko jednego, który poza mruczeniem mantry uderzał co jakiś czas w jeden bęben i dzwonki/talerze i drugiego młodego, który chodził z 2 łyżkami w te i z powrotem wylewając coś na trawę. Do megakoncertu na kilka trąb i dużo perkusji takiego jak w Miriku tym jeszcze trochę brakuje. Wracamy zahaczając pod drodze do knajpy z szyldem, na którym jest napisane, że mają hotdogi. Ale nie mają.

Wieczorem gra jakaś kapela z okazji Diwali na trochę rozstrojonych gitarach, a w nocy słychać głośne śpiewy z hotelowego korytarza. Rano po napchaniu się momosami wsiadamy do jeepa do Gangtoku gdzie spotykamy Izraelitów z treku. Ponieważ jest sobota to u Artura gra kapela, mają wakat na perkusistę, więc dobieram się do bębenka i sobie dżemujemy do późnej nocy (czyt. do prawie 22ej).

W niedzielę udaję się do Phodongu (droga przejzdna, ale jest sporo zniszczeń przez trzęsieniu ziemi) z zamiarem przenocowania tam i zobaczenia tam jakiegoś kolejnego buddyjskiego klasztorku. Niestety wszystkie hotele (a jest ich ze 4) są nieczynne, zjadam więc klasyczną bengalską krowę z ryżem i dowiaduję się, że może być problem z powrotem do Gangtoku, bo skończyło się Diwali i studenty darmozjady masowo tam wracają. I faktycznie wszystkie przejeżdżające lub zatrzymujące się na lunch jeepy są pełne. Ale po jakiejś godzinie czekania zjawia się w miarę pusty, pytam czy się mogę zabrać i okazuje się, że mogę i co więcej kierowca nie chce ode mnie pieniędzy. A więc daje się w Indiach złapać takiego prawdziwego stopa! No może nie w Indiach, tylko w Sikkimie. Dojeżdżam prawie pod sam hotel. Dojechałbym dokładnie pod hotel, gdybym wiedział, że tam potem skręci, ale i tak zostały mi tylko 3 minuty pieszo, więc nie jest źle. Wieczorem znowu gram z chłopakami u Artura na bębenku, impreza się rozkręca, sporo ludzi (lokalesów), ludzie się dobierają do instrumentów i do mikrofonów, właściciel stawia mi browary, bawimy się do 2ej w nocy, ktoś podwozi mnie samochodem do hotelu (który jest 300m dalej), grubo.

W poniedziałek Dominos Pizza i „Ra One” w kinie (znowu obejrzane do połowy, kolejny badziew, tym razem z Szaruchem i Kareeną). Jutro jedziemy do ciepłych krajów.

Yuksom, happy Diwali! Widoczek z Yuksom Bliższy widoczek z Yuksom Chatka w górach Chatka w górach (okolice Lake'a) Most w drodze do Lake'a Jeep stand w Ravangli Ravangla Dzieciaki zbierają cukierki z okazji Diwali Ravangla, Bon Monastery Ravangla, M robi zdjęcia w Bon Monastery Ravangla, Bon Monastery Hotelorestauracja w pobliżu Ravangli ]]>
http://gadjo4.karczmarczyk.pl/2011/10/31/khecheopalri-lake-ravangla-gangtok/feed/ 1
Gangtok – Yuksom – Lamuni http://gadjo4.karczmarczyk.pl/2011/10/29/gangtok-yuksom-lamuni/?utm_source=rss&utm_medium=rss&utm_campaign=gangtok-yuksom-lamuni http://gadjo4.karczmarczyk.pl/2011/10/29/gangtok-yuksom-lamuni/#comments Sat, 29 Oct 2011 12:30:02 +0000 gadjo http://gadjo4.karczmarczyk.pl/?p=141 Continue reading ]]> Pierwsza część treku na Goecha La: Yuksom, Tsokha, Dzongri

Z Gangtoku ponoć nie ma porannego jeepa bezpośredni o do Yuksom, jedziemy więc najpierw do Gezingu o 7ej rano, tam mamy 1.5h na zrobienie paru fotek i żarcie, a potem w prawie pustym jeepie ruszamy do Yuksom. Jest kilku pasażerów, ale jadą tylko kawałeczek (z resztą po znajomości, bez płacenia, chyba, że mają miesięczny), jedna dziewczyna tylko jedzie prawie do końca, ku naszemu zdzwieniu wysiada gdzieś w środku lasu.

W Yuksom spotykamy się z Lauren z Hawajów oraz z Namą i Yuvalem z Izraela, którzy idą z nami na trek. Meldujemy się w hotelu Denzong w 4-osobowym dormie za 80INR od łebka (ale jesteśmy tam sami). Ciepły prysznic jest w pokoju obok, w którym aktualnie nikt nie mieszka.

Kucharz, który z nami idzie okazuję się być tym samym kolesiem, z którym robiłem trek 3 lata temu. I na dodatek mnie pamięta.

Następnego dnia z rana idziemy do szpitala, gdzie za 50 rupii lekarz wystawia zaświadczenie, że możemy iść dalej. Długo nie idziemy, 4godzinna wędrówka prowadzi przez zalesione zbocze góry, krajobraz dookoła wygląda jak Mała Fatra powiększona tak ze 3 razy. Po drodze mijamy kilka mostków oraz osuwiska kamieni spowodowane przez niedawne trzęsienie ziemi (efekty widać było też kiedy jechaliśmy jeepem do Yuksom). Docieramy do jakiejś pustej chatki, gdzie pytamy naszych kucharzy (przewodnika nie ma, bo wyruszy dopiero jutro z Lauren, która czeka na swój paszport) czy mogą nam rozpalić ognisko. Słyszymy, że nie, bo to jest „not allowed”, więc próbujemy sami. Większość czasu spędzamy na próbie podtrzymania słabego ognia, w końcu dostajemy kolację, w trakcie której kucharze obchodzą zakaz i sami znajdują lepsze kawałki drewna i podpalają je benzyną tworząc sensowne ognicho. Gdy zaczyna być widać gwiazdy zaczyna też padać. Gwiazdy znikają – deszcz też się kończy.

Kolejny dzień jest deszczowy, zakładam przeciwdeszczowy worek, który kupiłem w Yuksom za 40INR. W tym czasie na Goecha La jest burza śnieżna i niektórzy zawracają nie dochodząc do celu. Jeszcze chwilę zboczem, potem schodzimy ostro w dół do rzeki a potem cały czas pod górę, najpierw do Bakhim, gdzie pijemy herbatkę i częstujemy lokalesa polską wiśniówką („It’s a miracle!”) a potem niecałą godzinę do Tshoki. Tam miałem ochotę na tongbę (jakiś trunek z jakichś ziaren zalewanych wrzątkiem), ale się skończyła, kupuję więc piwko, którego w knajpce jednak nie wypijemy, bo podobnie jak z ogniskiem jest „not allowed”. Dochodzą do nas Lauren ze swoim paszportem oraz nasz guide Raj, którego nazywamy Radek.

Rano dochodzimy do Photheng albo jakoś tak (cały czas pod górę po ścieżce ułożonej z kamieni albo z drewnianych bel pośród poskręcanych drzew), polanki na 3500m, gdzie jemy obiad, potem przez jakieś już mniej zalesione górki a la połoniny bieszczadzkie do Dzongri, gdzie śpimy nie w namiotach, ale w jakieś chatce. Strzelamy sobie po szocie załatwionego przez Radka rumu, poznaję nowe słowa – polskie słowo „troczki” (w moim śpiworze zepsute) oraz „tarka” po angielsku, ale już zapomniałem jak jest.

Z chatki jeszcze przed wschodem słońca wychodzimy na pobliski szczycik 4500m popatrzeć na okoliczną panoramkę. Widać wszystkie ważniejsze górki, w tym Kandzendzongę. Kilka fotek i zmarznięci wracamy na śniadanie. Kupiona wczoraj czapeczka zdecydowanie się przydaje. Potem po krótkim kawałku w górę trawersujemy góry (zatrzymując się co jakiś czas na odpoczynek i widoczki) dochodząc do momentu, gdzie zjeżdża się ostro w dół do rzeki. Kilkoma mostkami przechodzimy przez rzekę, wzdłuż której potem idziemy lekko w górę, dochodzimy do Tangsing, czy jakoś tak, tam jemy i potem już po prostym jeszcze jakaś godzinka i jesteśmy w Lamuni, punkcie startowym do głównego celu. W Tangsingu jest ekipa atakująca niebawem górę Japuno, czy jakoś tak, ok 5500m. Szukając treku w Gangtoku w jednej z agencji widziałem przygotowane na tą wyprawę pudła. Taka wycieczka na Japuno trwa ponoć 18 dni i kosztuje ok 100$ za dzień. Góra podobno dosyć technicza, jak wszystkie w okolicy. Z tego co się dowiedziałem nie ma pobliżu czegoś stosunkowo łatwego.

Dochodząc do Lamuni wbijam od razu do namiotu kucharzy, bo tam grzeje kuchenka i jest w miarę ciepło. Gdy widzą dochodzącą M wołają „Dawaj herbatę! Dawaj herbatę!”. Ubrani we wszystko co mamy kładziemy się spać.

c.d.n.

Góry widziane z Gantoku Gezing Targ w Gezingu Gezing, pani zapala skręta Gezing Gezing, dworzec jeepowy Gezing Kandzendzonga Falls Kandzendzonga Falls Kandzendzonga Falls Yuksom Yuksom, tu się stołowaliśmy Yuksom - załadunek bagaży Osuwisko po trzęsieniu ziemi Tragarz Mostek Po kąpieli w wodospadzie Jak Nasze jaki Mostek Nasza chatka w lesie Z rańca Bakhim, już nie pada, ale jest mgła Bakhim, rozgrzewamy się Polewaj Kufle na tongbę (bamboo) Bakhim Tshoka, chmurki Tshoka, nasze namioty Tshoka, chmurki Tshoka, chmurki Widoczek z Tshoki Widoczek Wieczorem z Tshoki, od lewej Tenzing Khan, Japuno i 2 inne Wieczorem z Tshoki Wieczorem z Tshoki Wieczorem z Tshoki Góra Pandim Tshoka - śniadanie gotowe Tshoka, nasze namioty Śniadanie w Tshoce Tshoka - nadchodzą kolejni Tshoka - górki z rańca Górki z rańca Tshoka Tragarz W drodze do Dzongri Drzewka Phedang Phedang (3500m), w drodze z Tsokhi do Dzongri Tragarz Widoczek z Phedang Przystanek na Phedang (3500m) Drzewka Drzewka Dróżka Drzewka Połoniny bieszczadzkie (pomiędzy Tsokhą i Dzongri La) Sklepik w Dzongri La Dzongri La Nasze zapasy jedzenia Kolacja w Dzongri ]]>
http://gadjo4.karczmarczyk.pl/2011/10/29/gangtok-yuksom-lamuni/feed/ 2
Gangtok http://gadjo4.karczmarczyk.pl/2011/10/18/gangtok/?utm_source=rss&utm_medium=rss&utm_campaign=gangtok http://gadjo4.karczmarczyk.pl/2011/10/18/gangtok/#comments Tue, 18 Oct 2011 14:09:01 +0000 gadjo http://gadjo4.karczmarczyk.pl/?p=103 Continue reading ]]> Jak na niedzielę przystało jest trochę roboty – naprawić podarte spodnie, net, pranie (w pokoju rzeczy słabo schną, więc trzeba skorzystać z pralni). No i kilka godzin spędzam na szukaniu treku. Biur jest dużo, ale sporo zamknięta, a to, w którym załatwiałem trek 3 lata temu chyba się zmyło. Rozpiętość cenowa 40-80$ jeśli idą 2 osoby, gdzieś na ulicy łapie mnie koleś z Altitude Cośtam (zapewne Altitude Tours & Treks, 90% tutejszych biur ma taką końcówkę) ze swoją propozycją i z informacją, że ma jeszcze 1 lub 2 chętne osoby. Staje na 32$ za dzień za łebka. Nie wiem czym się różni wersja za 80$ od wersji za 32$, ale kto nie ryzykuje ten nie je, najwyżej będziemy chodzić głodni i wyziębieni i nie dojdziemy do celu.

Chętna jest dziewczyna z Hawajów, spotykamy się w poniedziałek w biurze pozałatwiać wszystkie formalności. Cena wbrew wcześniejszym ustaleniom wzrasta o 3$, ale i tak jest niezła (i wróci do tych 32$ jeśli w międzyczasie ktoś jeszcze się znajdzie), więc się zgadzamy.

Koło naszego hotelu, po drugiej stronie ulicy rozpoczęła się jakaś buddyjska impreza modlitewna na cześć ofiar niedawnego trzęsienia ziemi. Wpadamy sobie na chwilę, popatrzyć jak mnisi sobie medytują, zrobić jakąś fotkę i wypić herbatkę, którą zostaliśmy poczęstowani. Przez to trzęsienie ziemi niestety zamknięta jest droga do północnej części Sikkimu, gdzie może być ciekawie, więc moje plany wyskoczenia tam na parę dni na razie muszą poczekać.

Generalnie czekamy na trek i na cudowne uzdrowienie nogi Marty grając sobie w karty, popijając browara, słuchając muzyczki, itp.

Przedłużenie permitu – najtrudniejszym punktem tej operacji jest wejście po schodach łączących Tibet Road i Kazi Road (potem tylko paręset metrów w prawo, tylko trzeba uważać, żeby nie przegapić znaku, który idąc od stronych schodów jest ustawiony tyłem). Potrzebny jest oryginał aktualnego permitu, na którym pan urzędnik umieści dodatkową pieczątkę i podpis, paszporty (miałem tylko swój, ale ksero Marty też wystarczyło) i parę minut wolnego czasu.

Z FRO idę na Main Jeep Stand, z zamiarem podjechania do Phodongu (po kilkukrotnej zmianie decyzji jadę/nie jadę), stamtąd jednak jeepów nie ma, więc biorę za 60INR taksę do North Jeep Stand, gdzie już samochodzik stoi gotowy do odjazdu. Brakuje tylko pasażerów, ja jestem pierwszy. Po 15 minutach zjawia się kolejny, po 30 kolejnych dwóch, a po godzinie z tzw. nienacka zapełnia się cały jeep. Ruszamy, profilaktycznie pytam czy o której najlepiej złapać jest powrotny transport i jedyny koleś mówiący po angielsku mówi, że dzisiaj już nie złapię. Jeszcze tylko dyskusja z pozostałymi pasażerami po nepalsku i co prawda nikt nie potwierdził, że na 100% nic nie ma, ale też nikt nie powiedział, że dam radę wrócić. Szybka dezycja – wysiadam, gdyby nie trek i jutrzejszy wypad z rana do Yuksom mógłbym nawet zostać w Phodogu na jedną noc, być może za tysiaka mógłbym sam wynająć jakiegoś jeepa, ale jednak trek ważniejszy, a tu może jeszcze wrócimy. Pasażerowie w tym czasie wołają kolejnego chętnego, który mógłby zapełnić miejsce po mnie. Do centrum wracam na piechotkę, drogę już znam, daleko nie jest – jakieś 15-20 minut.

Marta sobie bandażuje nogę w szpitalu, a ja idę po raz drugi na imprezę z okazji trzęsienia ziemi. Na początek zostaję poczęstowany obiadkiem w postaci tutejszego thali, czyli ryż i dużo różnych sosowatych rzeczy, surowa rzodkiewka w śmietanie na pikantno, jakiś twarożek w oleju i woda niewiadomego pochodzenia.

Potem idę piętro wyżej do sali gdzie siedzą mnisi a pod oknami naprzeciwko mnie siedzą babcie i kręcą młynkami. Mnisi recytują z kartek mantry, każdy jest przy innym fragmencie, każdy wydaje dźwięki na swój sposób, jedni bardziej śpiewnie, inni recytują mniej lub bardziej ekspresyjnie. Chłopak, obok którego siadłem, jest przy stronie 122. Gdy ją kończy bierze następny fragment od swojego sąsiada (który mu pokazuje dokąd doszedł – jest młodszy i czyta wolniej) i kontynuuje od wskazanego miejsca.

Co jakiś czas jedna z kobiet bierze 2 białe szale, wykonuje na początku sali rytualne ruchy rękami i pad na ziemię, idzie do siedzącego przed ołtarzem rimpoche (czy jak to się tam nazywa, tutejszy biskup czy coś w tym stylu, w każdym razie ktoś ważny, bo ma osobną toaletę zamknięta na kłódkę i z wywieszoną kartkę „only for rimpoche”), daje mu ofiarę pieniężną oraz jeden z szali otrzymując przy tym błogosławieństwo w postaci przyłożenia do głowy kartkę papieru, potem drugi szal wiesza przy ołtarzu i tyłem wraca na początek sali.

Na stole stoją termosy z herbatą oraz butelki z colą, spritem i fantą, serwowane co jakiś czas mnichom, którzy bez przerwy mantrują. Ten obok mnie jest już 23 strony dalej (zostało na oko jeszcze z 250), babcie spod okna wymiękają i wychodzą. Przy stronie 148 do budynku wchodzi gruby jegomość w czerwonej ortalionowej kurtce, dżinsach i kapeluszu. Wszyscy (poza mnichami zajętymi recytacją) kłaniają mu się, ten gestem ręki pokazuje, żeby nie wstawali. Ktoś ważny. Idzie z jakąś kobietą pod ołtarz złożyć 2 pomarańczowe szale i przyjąć błogosławieństwo od księdza. Pod okno wracają babcie z młynkami. Ja wychodzę, bo lunch nie chce już dłużej we mnie przebywać.

Połowicznym obejrzeniem w Denzong Cinema filmu Rascals z Ajayem Devganem i Sanjayem Duttem (obu panów nie trawię, ale tylko to jest w repertuarze) kończę 3-dniowy lekko bezproduktywny pobyt w Gangtoku. Po dzisiejszej wizycie Marty w szpitalu noga jeszcze nie jest do końca wykurowana, ale cały czas mamy jeszcze jeden w miarę spokojny dzień. Od jutra ponad tydzień bez netu.

Widoczek z hotelowego dachu M Gangtockie Krupówki i okolice Downloding Pani Gangtockie Krupówki i okolice Gangtockie Krupówki i okolice Gangtockie Krupówki i okolice Gangtockie Krupówki i okolice Główny Jeep Stand Tragarz Tragarz Tragarz Mnisi Mnisi Rimpoche Mnisi Panie Wydawalnia lunchy Pan zaświecający świeczki ku czci Mnisie żarcie Mantrujący mnich Ołtarz z szalikami Rimpoche błogosławiący pana Pani w tradycyjnym stroju Mnisi ]]>
http://gadjo4.karczmarczyk.pl/2011/10/18/gangtok/feed/ 1
W drodze do Gangtoku http://gadjo4.karczmarczyk.pl/2011/10/16/w-drodze-do-gangtoku/?utm_source=rss&utm_medium=rss&utm_campaign=w-drodze-do-gangtoku http://gadjo4.karczmarczyk.pl/2011/10/16/w-drodze-do-gangtoku/#comments Sun, 16 Oct 2011 06:31:50 +0000 gadjo http://gadjo4.karczmarczyk.pl/?p=80 Continue reading ]]> Kijów

Prawdziwe europejskie lotnisko. Aż 2 knajpy (niestety w jednej głównie alko a ja bym najpierw coś zjadł, a w drugiej bank nie chciał zaakceptować mojej kredyt karty, więc chodziłem głodny), bramek wyjściowych ze 6, trochę ruskich dresów, 1 hindus (który tez chyba chodził głodny bo się pytał o kantor, żeby wymienić swoją dziwną walutę a karty nie miał lub też mu nie działała) i 1 ja. Zero Mart, bo Marty wbrew wcześniejszym ustaleniom poleciały przez Moskwę (o, właśnie doleciała), spotkamy się dopiero w Delhi, albo na odbieralni bagażu, albo w najgorszym razie w pociągu do New Jalpaiguri.

Jest i drugi hindus, pewnie z biegiem czasu dojdą kolejni, bo już powoli się zbliża pora czekinowania. Na pierwszy rzut oka można rozpoznać, który białas jedzie do Indii a który nie.

Głupia karta, w sumie mógłbym dolkami zapłacić, ale co bym zrobił z drobniakami? I jeszcze się na jakiś deszcz zanosi, chmury nadciągają, światło w środku nie działa, robi się ciemno. Czas schodzi na zgrywaniu na netbuczka różnych rzeczy z dysku i jedzeniu mentosów.

Wrzucam na szybko fixa przez ssh, bo dostałem maila, że coś nie działa i wsiadam do samolotu. Zaczyna padać.

A w samolocie Aerosvitu trochę wali nie wiadomo czym, słuchawki nie działają przez pierwsze pół godziny jakiegoś ukraińskiego thrillera psychologicznego (ale są napisy), ale poza tym wygląda ok, nie wygląda jakby za chwilę miał się rozpaść. Tylko kilka turbulencji po drodze, ale to już nie wina Aerosvitu. Za to takiej fajnej starszej i trochę masywnej pani stewardessy wydzierającej się na pasażera chodzącego sobie po samolocie w trakcie tych turbulencji i trzaskającej ze złości klapą od schowka na bagaż – tego inne linie chyba nie oferują, no chyba, że Aeroflot.

Delhi

Skończyły mi się minuty w telefonie, zdążyłem tylko wysłać smsa Marcie, żeby dała znać jak przyleci. I dała, ale już nie miałem jak odpisać gdzie jestem (a jestem już za wszystkimi bramkami, na dworze). Po jakimś czasie dostaję już bardziej dramatycznego smsa pt. „Gdzieś???”, dzieli nas tylko szyba i pan ochroniarz, który w końcu lituje się nade mną i wpuszcza mnie z powrotem do budynku, gdzie znajduję M. Wychodzimy na zewnątrz posilić się kabanoskiem siedząc sobie na chodniku.

Kiełbacha umila nam czas oczekiwania na metro, które startuje dopiero za godzinę. Taksiarz pyta czy z nim nie pojedziemy za 200 rupii, ale nie pojedziemy, bo chcemy chociaż raz się przejechać niedawno wybudowaną ekspresową linią metra (co kosztuje 160 rupii za 2 osoby, niewiele taniej, ale na pewno dużo szybciej niż samochodem). Zanim jeszcze skończyliśmy tłumaczyć powody dlaczego nie chcemy z nim jechać, ten się bez słowa odwrócił na pięcie i poszedł wkurzony (jakby nie patrzeć metro odbiera im robotę). Czyściutko, nowoczesnie, jest diodowy wskaźnik pokazujący ile jeszcze do następnej stacji oraz po której stronie otworzą się drzwi. Tłumu nie ma, bo dopiero 5 rano. Większość trasy biegnie pod ziemią, przez moment wychodzi na powierzchnię, jest jeszcze ciemno, ale przynajmniej widać księżyc w pełni.

Dojeżdżamy do stacji New Delhi z zamiarem przesiadki do Rajiv Chowk i Ramakrishna Ashram Marg. Na każdej stacji jest kontrola bagaży, przez co tworzy się gigantyczna kolejka. Właściwie są 2 kolejki, jedna dla facetów (ta gigantyczna), druga dla bab (w tej stoi już tylko kilka osób), więc Marta się przebija szybko, ja zaczynam krzyczeć, że mi się nie chce stać i idę wracam do New Delhi, ale jakiś miły hindus wpuszcza mnie przed siebie. Dojeżdżamy do Rajiv Chowk, skąd wracamy razem do New Delhi, bo najbliższy pociąg dopiero za 27 minut. Chyba przez to, że mieliśmy bilet do Ramakrishna a chcieliśmy wyjść w New Delhi, bramka, do której wrzuca się zużyty żeton nie chce nas przepuścić, ale interweniujemy do jakimś helpdesku i wychodzimy na powierzchnię.

I w końcu po długim tułaniu się po czystych terminalach i stacjach wita nas zatłoczona ulica pełna ludzi idących do pracy, czekających na pociąg, śpiących na glebie, oferujących rikszę, itp. Czyli w końcu dotarliśmy do Indii.

Wbijamy do hotelu Down Town na Paharganju (odnowionym przed zeszłorocznymi igrzyskami – jest twarda nawierzchnia, nowe lampy, nie mam plątaniny zwisających kabli elektrycznych). Wytargowujemy dwójkę za 400 rupii, wg. Marty syfiasta, wg mnie stan idealny, zostawiamy z pewną taką nieśmiałością paszporty w recepcji na dłuższy czas i idziemy na górę się organizować kończąc o 7ej rano pierwszą część tułaczki do Sikkimu.

Śpię do 10ej, bo budzi nas pan z recepcji, który przyszedł po coś co mu M. obiecała (tym darem okazał się być długopis z Polski) i idę się przejść przez Paharganj szukając jakiejś sensownej knajpy, ale wszystkie wydają się totalnie zasyfione, jeszcze nie wszedłem w tutejszy klimat. Po drodze slalomuję pomiędzy pieszymi, rikszami, rowerami, motorami, ignorując kolejne „Hello sir J Namaste :D Y u no give namaste to me? L Information office there…” itp spamy. W końcu gdzieś przysiadam na śniadanie, spacerek na Connaught Place, potem do sikhijskiej gurudwary i z powrotem na Paharganj, ale już nie na piechotę tylko lotniskowym metrem. Znowu sen, wycieczka na Connaught Place, drobne zakupy w Palika Bazaar, piwo, pakowanie, pociąg.

Pociąg Delhi-New Jalpaiguri

Na moim miejscu siedzi jakaś wioskowa pani w niebieskim, razem z dwoma starszymi, w ogóle jakoś ciasno jest, zapowiada się problem z siedzeniem. Ale proste „yeh mera seat hai” (to moja miejscówa) załatwia sprawę, laska się przesiada i ja siadam obok dwóch starszych. I jeszcze z małym dzieckiem. Pora senności się zbliża, ale matki z dzieckiem nie wypada pogonić, więc na razie siedzę cicho. W międzyczasie widzę jak co jakiś czas ekipa tubylców zerka na mnie i na górne łóżko, ale nic nie mówią. Więc ja najpierw przez jakiś czas układam w głowie zdanie, a potem werbalizuję je pytając „Yeh uppar seat kiska hai?” (czyje to miejsce na górze) i pokazując palcem w kierunku pustego miejsca. Wtedy jedyny facet z wioskowej ekipy również unosi swój palec do góry i kiwa głową – czyli jest dobrze, mogę tam wbijać (nie wiem czy zrozumiał moje hindi czy mowę ciała), ale żeby się upewnić ja pokazuję najpierw na siebie, potem na górę, kiwam głową, on potwierdzając kiwa głową, ja dziękując kiwam głową i idę na górę.

Gdy nadeszła pora spoczynku wspomniany facet kładzie się „lower side” łóżku wraz z panią w niebieskim (chyba małżeństwo, dosyć świeże), którą niedawno stamtąd wygoniłem. Nie wiem co się stało z siedzącą obok kobietą, i z dwoma innymi osobami na sąsiednich siedzieniach, ale jakoś magicznie wszyscy znaleźli miejsce do spania. Za chwilę spokój zburzy przechodzący pan strażnik z karabinem i powtarzający kilkukrotnie wzburzonym głosem „Yeh ghar nahin hai!” (To nie jest dom). Dziewczyna do tej pory leżąca obok swojego męża z głową zwróconą w tą samą stronę co on musi zmienić pozycję i teraz leżą na waleta, mimo, że strażnik poszedł już sobie dalej. Duch prawości w narodzie nie ginie.

Okazuje się, że mąż przyznał mi tak bez problemów miejsce na górze, bo to nie było jego. W środku nocy znalazł się prawowity właściciel i musiałem spadać na dół. A ja znowu musiałem wygonić panią w niebieskim i jej chłopa. Następnego dnia, ktoś inny łaskawie pozwolił mi się walnąć na górze, na noc jednak musiałem znowu spadać na dół, a było to tragiczne w skutkach. Gdzieś w Biharze (najbiedniejszym stanie Indii) zaczęły wsiadać do pociągu hordy młodych ludzi, jak się później okazało byli to jacyś studenci jadący do Guwahati na egzaminy na studia. Studenci owi nie posiadali miejscówki, więc siadali gdzie popadnie, a że ich było dużo to w 8-o osobowych przedziałach znajdowało się czasami 16 czy na nawet więcej osób, nie licząc przechodzących sprzedawców wszystkiego, których było wyjątkowa dużo i czasami w jednym przedziale mijały się dodatkowe 4 osoby. Ciężko było spać na łóżku, na których siedzi dodatkowe 4 osoby, ale myślę, że z godzinę snu zaliczyłem. Gdybym był na górze, miałbym może najwyżej jednego dodatkowego pasażera. Kolejny, ostatni dzień podróży to już tylko oczekiwanie na przyjazd pociągu do celu (New Jalpaiguri), który się opóźnił o jakieś 7 godzin.

Żarcie, riksza do Siliguri, skręcona noga Marty, jeep do Rangpuru (granicy Zachodniego Bengalu i Sikkimu, gdzie wyrobiliśmy permit na dwutygodniowy pobyt w Sikkimie), jeep do Gangtoku, kilkukilometrowy marsz na Tibet Road i znaleźliśmy się w hotelu, w którym spałem za pierwszym razem. Posiedzieliśmy w pobliskiej knajpie wcinając jakąś chińszczyznę, pijąc browara i słuchając grającej na żywo lokalnej trzysobowej kapeli (naprawdę fajnie grali), potem upragniony prysznic w zimnej wodzie i spać.

Airport metro w środku Paharganj Paharganj Baywatch Księgarenka na Connaught Place Traffic rules and your dreams. You should follow both. Sikhijska Gurudwara Sikhijska Gurudwara Metro Metro Kantor Zbiorowe malowanie henny Malowanie henny Rikszarz na Paharganju Nocka w pociągu Chodzący warzywniak W pociągu Hijra (pan a la pani) Pani w pociągu ]]>
http://gadjo4.karczmarczyk.pl/2011/10/16/w-drodze-do-gangtoku/feed/ 2