Dhaka, Feni

Rano przed hotelem jest jakaś religijna manifestacja z okazji proroka, wbijam się trochę w tłum pofocić. Potem z chłopakami idziemy w okolice uniwerka gdzie się odbywa book fair. Książek nie kupuję, bo 99% są po bengalsku, a jak są po angielsku to raczej mało interesujące, np. rocznik statystyczny. Chociaż widziałem też fajne albumy z całkiem niezłymi zdjęciami z Bangladeszu. Tylko nie chce mi się ich wozić przez całą wycieczkę. Spędzamy tam trochę czasu włócząc się po okolicach, pijąc herbatkę, próbując różnych lokalnych ciastek itp. Tak jak z resztą większość ludzi. Mało w Dhace jest wydarzeń kulturalnych, więc każda okazja jest dobra żeby po prostu się gdzieś spotkać ze znajomymi, nawet jeśli tematyka wydarzenia jest mało interesująca. Umawiamy się na koniec lutego na wypad do wioski, gdzie mieszka babcia Mehediego.

Rano jadę do Feni, bus odjeżdża z dworca Sayedabad, można tam dojechać autobusem MPK, pomóc mi chce sobowtór Amithaba Bachchana, ale sam jestem w stanie rozszyfrować bengalskie napisy. Za bilet do Feni płacę 300Tk, ale mam wrażenie, że przepłacam. Pierwsza godzina to próba wyjechania z Dhaki, potem już idzie gładko. W autobusie koleś z siedzenia obok prawie wdaje się w bójkę z konduktorem, z tego co zrozumiałem poszło o 10Tk, nie wiem co by zrobił jakbym mu powiedział, że sam przepłaciłem o 50 albo i więcej. Zostawia mi swoją wizytówkę i chcę żebym do niego wpadł jak znów będę w Dhace.

W Feni z bardziej interesujących rzeczy są ulice, budynki, ludzie, restauracje, itp. Poza tym raczej niewiele. W przewodniku informacji o mieście nie ma (nie dziwne), więc zostawiam parę informacji dla potomnych. Na noc zostaję w hotelu Midway, tuż obok miejsca gdzie się zatrzymują autobusy. Singiel z łazienką i bez tv 300Tk (i też mam wrażenie, że przepłacam; w hotelu obok cena ta sama). W cenie wliczona jest sesja fotograficzna z obsługą. Na Truck Rd, równoległa do autostrady, jakiś 1km na północ, jest chyba net, a przynajmniej szyld (po bengalsku), ale nie zachodzę do środka.

Gdzieś na herbatce dosiada się dwóch kolesi, jeden Rajiv a drugi po naukach politycznych. Drugi, z dobrym angielskim, standardowo prosi o pomoc jak będzie chciał pojechać do Polski, nie bardzo wiem jak mogę pomóc i pewnie nie pomogę, ale znając życie on pewnie i tak nie pojedzie. Chociaż za granicą już był, 2 razy w Indiach oraz 3 lata w RPA, gdzie miał sklep z czymś tam, ale go murzyny okradły i pobiły (pokazuje mi zrobioną pistoletem szramę na czole) i wrócił do domu. Płacą za herbatkę a potem podwożą mnie rikszą do hotelu.

Tagged , , , ,

Comments Off

Apdejt mapy

Tylko tyle, bo slaby net, ale dzieje sie

Tagged ,

Comments Off

Rajshahi / Dhaka

Z Asitem spotykam się o 11ej, idziemy najpierw na herbatkę do Lokhipuru, potem jedziemy na wiochę a na koniec do Gopalpuru na obiadek. Tam wpadają też jego znajomi, siedzimy parę godzin gadając o filmach, książkach i amerykańskich imperialistach. Akthar, jeden z ziomów, jedzie dzisiaj do Dhaki gdzie parę dni wcześniej jego brat zginął pod ciężarówką, pokazuje mi w telefonie zdjęcia ze szpitala. Gdyby nie powiedział to trudno byłoby się domyśleć, że tak niedawno spotkała go tragedia, cały czas uśmiechnięty, ciągle coś zagaduje po angielsku itp. Za obiad oczywiście nic nie płacę. Wieczorem wracamy z Asitem do hotelu (po drodze zachaczając o jego dom, w którym mieszka razem z 3 braćmi i ich rodzinami, Asit jako jedyny brat nie ma żony, wszyscy go naciskają, żeby sobie w końcu znalazł babę, ale on nie ma za bardzo na to ochoty) i oglądamy na laptoku irański film „Crimson Gold”. Na koniec w prezencie dostaję od niego długopis, którym wcześniej zapisał mi 2 swoje wiersze:

Raat ashsey / Night comes
Dhir payaey / With slow steps
Sara raat / Waking
Jgaey / All night long

Tarai tarai murto / Manifested by the stars
Nache gaan / The song is dancing
Shishirer antoisthlay / In the dew drops

Rano jadę pociągiem do Dhaki, pociąg odjeżdża o 7:30, podróż trwa równe 6h i kosztuje 165Tk. Przewodnikowego hotelu Asia już nie ma, zatrzymuję się w hotelu Cairo przy Motihjeel Rd (400Tk z kiblem i tv). Wieczorem wpadają Mehedi i Badol, których spotkałem 2 lata temu w Cox’s Bazar, jedziemy razem przywitać się z resztą chłopaków, Dipu, Asifem, Zitu (którego mam na fejsie, ale za cholerę nie mogłem sobie przypomnieć skąd tam się wziął) i 2 nowymi. Rikszarz chce 30Tk, dla zabawy i poćwiczenia bengalskiego targuję się z nim proponując 20Tk, zgadza się, ale tylko pod warunkiem, że coś zaśpiewam. Wspólnie wykrzykujemy Bole Chudiyan, ale rikszarzowi się nie do końca podoba, nie wiem czy wykonanie czy repertuar, i żąda 25Tk.
Stoimy sobie gdzieś w bramie gadając, w końcu robię się głodny i idę z Badolem najpierw do knajpy, a potem kawałek dalej do jego malutkiego domu, jedyny pokój ma tak na oko 9-10mkw, może nawet mniej, ale przynajmniej jest własny. Kilka szafek, coś do siedzenia, monitor (komputer jest w naprawie) i telewizor. I malutka kuchnia. Badol, gawędziarz i swego czasu straszny flirciarz jako jedyny z ekipy posiada współmałżonkę, lat 21. Pobrali się niecały rok temu. Chłopaki mieli deal, że noc poślubną pierwszego kto się ożeni spędzą w swoim gronie grając w karty, ale nic z tego nie wyszło. Współmałżonka codziennie wstaje o 5ej rano, przygotowuje jedzenie na cały dzień, a kiedy Badol jest w pracy siedzi w domu i ogląda seriale w tv. Bardzo sympatyczna i ładna lasencja.
Obok jego domu pod blokiem akurat trwa jakieś wesele, pykam trochę zdjęć, dostaję do ojca panny młodej klasycznego weselnego słodycza, wszyscy czekają na przyjazd pana młodego, ten w końcu przybywa ze świątyni (okolica jest zamieszkana przez społeczność hindu), robię kilka kolejnych fot, wracamy do chłopaków. Jeszcze chwila gadki, umawiamy się na następny dzień, wracam do hotelu.
W Rajshahi było strasznie zimno, na szczęście w hotelu miałem gruby koc. W Dhace o wiele lepiej, nawet późnym wieczorem da radę chodzić bez bluzy.

Tagged , , , ,

4 Comments

Malda – Mahadipur – Gaud/Sonamasjid – Rajshahi

W zasadzie od rana nie wykazuję żadnej aktywności, czekam tylko na godzinę 17tą kiedy to mam odebrać wizę i 21:25 – wtedy z Howrah odjeżdża pociąg do Maldy. Na miejscu powinien być o 7:50, minimalnie ryzykując kupiłem bilet RAC, ale niecałe 4 godziny później już mam potwierdzone miejsce. Pociąg też wybrałem taki, który w Maldzie kończy bieg a nie jedzie dalej, więc jest szansa na jako takie wyspanie się. Z Maldy do Mahadipuru (miejsca tuż przy samej granicy) problemu nie powinno być, schody mogą się zacząć na samym przejściu, czyli w Sonamasjid (wg pana ambasadora) lub w Gaud wg LP. Z kolei LP po Indiach pokazuje miejscowość Gaur po stronie Indyjskiej, w sumie to może być to samo tylko z inną transkrypcją. Zobaczy się na miejscu.

Równo o 17ej otwiera się okienko w konsulacie, razem z wczorajszą Japonką spod konsulatu odbieram paszport z wizą, granicę w obu kierunkach mogę przekroczyć i w Benapole i w Sonamasjid (we wniosku wpisałem Sonamasjid w jedną stronę i Benapole w drugą). Pozostało tylko się spakować.

Na wizie jest podana ostatnia możliwa data wjazdu, czyli mogę zostać tam 30 dni od momentu wjazdu (najpóźniej koniec lutego), a nie tak jak w przypadku wizy do Indii od momentu wydania wizy.

W pociągu znowu trochę zawiewa z okna, ale da się przeżyć. Na początku jest lekki nadkomplet, walczę jak lew, żeby znowu watacha nie wlazła na moje łóżko, jednemu się udaje, ale po niecałej godzinie się rolzuźlnia, ludzie gaszą światła i idą spać. Do Malda Gaur (jedna stacja przed Malda Town) dojeżdżam z ponad godzinnym opóźnieniem, trochę po 9ej rano. Ze stacji idę ok. 1km w stronę Maldy do skrzyżowania, tam jeden koleś proponuje mi jeepa za 1000inr, oczywiście uprzejmie dziękuję, chwila gadki z lokalesami w miksie hindi/bengalskiego/angielskiego i podjeżdża autobus. Do Mahadipuru jest 14km, bus kosztuje 6inr, mam tylko 5inr drobnych, ale też może być.

Autobus jedzie dalej, więc trzeba uważać gdzie wysiąść, najlepiej powiedzieć konduktorowi, że jedzie się do granicy.

Najpierw jakiś office po stronie indyjskiej, daję paszport i czekam. Gadkę zaczyna jakiś Bangladesz, gadamy sobie 15-20 minut, wychodzi pan z office’a i mówi, że nie może znaleźć stampa wjazdowego do Indii. A stamp jak byk jest. Ok, teraz chyba próbują znaleźć mnie w komputrze, też im się nie udaje. Zaczynam się niepokoić. W międzyczasie robi się kolejka miejscowych. Coś w końcu chyba się udało, po kolejnych kilku(nastu) minutach dostaję do wypełnienia kwitek a potem pieczątkę w paszporcie, idę najpierw wymienić kasę tuż przy celnikach (nienajgorszy kurs, 20$ = 1426Tk, dobrze, że w ogóle coś było, bo przy sobie poza dolcami i resztką rupii mam tylko 60Tk z poprzedniego wyjazdu) i do kolejnego punktu odprawy.

Miła pani w mundurze sprawdza pobieżnie co mam w plecakach, gdy dochodzi do pokazania laptopa, aparatu itp. zaczyna się problem. Pani coś tam sobie buczy pod nosem, gdzieś dzwoni powtarzając co chwilę „custom custom”. W końcu mówi, że mam się udać do celników, dwa domki przed pierwszym officem. Tam miły pan coś najpierw mówi po bengalsku, potem przechodzi na ładny angielski tak jakby chciał wcześniej sprawdzić czy coś kumam. Przyczepia mi do paszportu jakiś kwitek. Wracam do pani, która ponownie ogląda paszport przerywając zbieranie odcisków palców służących za podpis osób niepiśmiennych. Znowu jej się coś nie podoba, dyskusja z koleżanką, telefon, zapytuję ładnie w hindy czy jest jakiś problem. Pani ze śmiechem zwraca się do koleżanki, że niby co ona ma mi odpowiedzieć jak ja bengalskiego nie znam, no ale po moim „hindi bolo” tłumaczy mi coś w hindi. Niewiele rozumiem, ale wychodzi na to, że muszę z powrotem iść do customs, żeby na doczepionym świstku napisać co przemycam. Wracam, dyktuję miłemu panu, że mam aparat taki to a taki, obiektywy, laptop itp. Wracam do pani. Wszystko ok. Wychodzę z Indii.

A w Bangladeszu idzie jak z płatka. Najpierw policja, w lewo za pierwszą budką, tam świstek do wypełnienia. Potem customs, kawałek dalej, za meczetem, pomiędzy jakimiś rozwalającymi się budynkami, przy polu z kozami. Pan patrzy się na listę przemycanych rzeczy, mówi do kolegi „ok ok”, ten mi każe złożyć autograf w księdze wejścia, koniec imprezy. Jestem w Bangladeszu na 100%.

Pijąc herbatkę zaczynają się złazić ludzie, obgadywać, robić zdjęcia komórkami. Jestem w Bangladeszu na 200%. Kilometr dalej jest skrzyżowanie, przy którym jest coś a la bus stand, kasa biletowa, knajpa i aptekarz z telefonem. Bus do Rajshahi odjeżdża o 14:50, jedzie 2:30h i kosztuje 115Tk. Obiad (ryż, kurczak, warzywa gotowane i surowe) 60Tk, czyli 2,40PLN. Telefon do Asita z Rajshahi nic nie kosztuje, bo Asit nie odbiera, nie odebrał też kiedy dzwoniłem do niego dwa dni wcześniej z Kalkuty. Coż, nie mam więc powodu do zostawania w Rajshahi, pewnie wezmę nocny bus do Dhaki. W autobusie oczywiście też ludzie zagadują, czasem w hindi, czasem w angielskim. Gość z siedzenia obok chce mi pomóc znaleźć bilet do Dhaki. Dojeżdżamy do Rajshahi. Sąsiad wysiada pierwszy, ja parę osób po nim. Dochodząc do drzwi słyszę wołanie „Jasek! Jasek!”. I tu chwila konsternacji, bo w zasadzie wszystkim dookoła mówię, że jestem „Dżek”, ale jeśli to nie sąsiad to kto? Przed autobusem czeka Asit, który chwilę po moim telefonie do niego oddzwonił do aptekarza, który mu powiedział, że jadę do Rajshahi. Megasurprise, jedziemy razem rikszą do znajomego już hotelu Sky (Malopara, blisko Sahib Bazar Rd, singiel za 200Tk), potem herbatka, żarcie (ryż, kilka wersji warzyw i ryb, kurczak, duża cola – 134Tk, niecałe 6PLN za dwie osoby), hotel, net, kino na laptopie, spać.


Tagged , , , , , , , , , ,

Comments Off

Kolkata, jeszcze trochę dęsu

Odezwał się w ostatniej chwili Souvik z występu w Mamallapuram, wybrałem się razem z Japonką spod konsulatu Bangladeszu i innym Japońcem nie mówiącym w ogóle po angielsku (musi mieć ciekawą podróż) do Medical College, gdzie się okazało, że trafiliśmy na jakąś konferencję lekarzy. Pół godziny po planowanym terminie rozpoczęcia tańców, po odśpiewaniu hymnu Indii i innych przyśpiewek zaczął się pokaz. Zdjęcia takie sobie, bo i scena i światło były mega tragiczne, już lepsze warunki były w tramwaju, którym sobie wróciliśmy do domu.

Tagged , ,

Comments Off