Vellore

Dzień pierwszy – tani hotel, benglaska knajpa w pobliżu, Poraali w kinie Sri Vishnu w Viruthampattu kawałek za Vellore (nie za wiele zrozumiałem, ale to film tego samego kolesia, który zrobił genialne Naadodigal i Subramaniapuram, Poraali jest w podobnym klimacie; poważnie piszę, to są dobre filmy, nie jakaś bolly-masala, tylko trochę chyba trzeba być w klimacie, żeby się skupić na treści a nie na popapranym języku itp), oprócz błękitnego nieba już nic mi więcej nie potrzeba, ale nawet ulewa nie dała się za bardzo we znaki bo dosyć szybko przeszła akurat jak oglądałem film.

Drugiego dnia mam już kawałek błękitnego nieba oraz odkrywam obok hotelu (jeszcze bliżej niż bengalska knajpa) chiński fast food z momo i kurczakami w 40 odmianach.

W mieście jest fort, ale nic szczegónego, a w forcie jest Jalakanteshwara Temple, w której po pierwsze można fotografować, a po drugie nawet jest co fotografować, sporo różnych przyrządów do modlitwy (figurki, świeczki itp) oraz różne wyrzeźbione żółwie, gołe baby na filarach… Poza tym jest jakiś niezły szpital i koledż medyczny, który przyciąga ludzi z całych Indii – stąd masa bengalskich knajp i hoteli, ludzi gadających w hindi (niektórzy jak widzą, że nie jestem tutejszy to zagadują w hindi a nie po angielsku) i ogólnie taki lekko “międzynarodowy” klimat.

Tagged , , , , ,

Comments Off

Arunachala, The góra

Przy Tvmalai jest góra Arunachala. Wchodzi się ostro i namiętnie pod górę, nie ma takich autostrad jak w Sikkimie czy Uttarakhandzie, są kamienie i drzewa, których można się łapać, ale przynajmniej co chwila ktoś stoi z wiaderkiem mleka albo jakimiś snackami. Pomykają wszyscy od małych dzieci po stare babcie. Prawie na początku drogi są też jakieś mniejsze świątynie, obok których w wielkich garach przygotowuje się darmową strawę dla pielgrzymów – standardowa ryżowa papka z jakimś sosem. Chwilę przed szczytem robi się bardzo tłoczno, nie mam ochoty się przeciskać, więc siadam na kawkę. W pewnym momencie tłum, który do tej pory stał na coś czekając, robi się rozentuzjazmowany i rusza do przodu – na szczycie zwolniło się miejsce i policja pozwoliła kolejnym ludziom iść dalej. Część pognała, po minucie bramka została zamknięta i kolejni chętni zaczęli się przed nią zbierać. Szału się tam nie spodziewam, więc wracam na dół. W odróżnieniu od przedpołudnia teraz już jest tłoczno na całej drodze, trzeba się dosyć mocno przeciskać pomiędzy wchodzącymi. Doczepia się jakiś chłopaczek, który chce mnie poprowadzić, mimo, że trudno tu się zgubić. Po jakimś czasie znika mi z oczu.

W mieście ulicą płynie taka sama rzeka hindusów jak rano. Licząc, że przepustowość jest 10 osób na sekundę przez cały dzień daje to jakieś pół miliona (moje bardzo zgrubne wyliczenia potwierdza LP). Część osób idzie, część stoi na coś czekając. Koło 18ej nagle wszyscy się zatrzymują, zaczynają krzyczeć w ekstazie, składają ręce do modlitwy, wyciągają aparaty (głównie te w komórkach). Na szczycie góry pojawił się mały jasny punkcik, zapłonął tam ogień – dawno dawno temu w postaci ognia na Mt. Arunachala pojawił się św. Shiva, jest też mnóstwo jeszcze mniejszych punkcików – to ludzie, którzy się wspinają na górę, kiedyś pewnie ze świeczkami, dzisiaj obstawiam, że raczej z latarkami. W całym mieście zaczynają strzelać petardy i sztuczne ognie. Idę na dach hotelu popatrzeć i może jakieś foty porobić.

Kiedy chcę wrócić do pokoju okazuje się, że drzwi na dach są zamknięte od wewnątrz. Pukam, stukam, ale nic się nie dzieje. Na dole na dworze siedzi jakiś hotelowy ziom, więc krzyczę do niego, ale obok ma ulicę z rozkrzyczanym tłumem, wokół strzelają petardy, a do tego przy hotelu rozstawiła się jakaś kapela i coś bzyczą na cały regulator. Gość mnie nie słyszy. Kapela na chwilę przestaje grać, krzyczę ponownie, spogląda w górę, krzyczę po angielsku, że drzwi zamknięte. Wszedł do hotelu, ale czekam i czekam i nic, wyszedł z hotelu i znowu sobie siadł na ławeczce. Kapela znowu zaczęła grać. Po dłuższej chwili (długie mają te kawałki) próbuję ponownie, tym razem po tamilsku wołam „Inge va”, co znaczy „cho no tu”. Wstał, wszedł do hotelu, czekam i czekam i znowu nic, znowu wyszedł i siadł na ławeczce. Kolejna próba jest już skuteczna, bo pojawia się manager gadający po ludzku, zdzieram gardło „DOOOOOOORS!!!!! CLOOOOOOSED!!!!” – poskutkowało, drzwi się po chwili otwierają, ale w sumie pół godziny odczekałem w niepewności czy nie będę musiał spać na dachu. Żeby chociaż było gniazdko gdzie się można podłączyć z laptokiem…

Wychodzę jeszcze raz na zewnątrz coś zjeść. Przy świątyni pali się już nie tylko beczka ale i teren wokół beczki, policja usuwa ludzi sprzed ognia zwężając barierkami przechodliwą część ulicy o połowę, na szczęście o 22ej tłum już jest trochę mniejszy.

Idę do Hotelu Kanna na chilli parotę. Nie ma. Kupuję banany i ciastka i wracam do hotelu. Ogień przed świątynią jest ugaszony. Kapela przed hotelem gra jeszcze co najmniej do 1ej w nocy.

Tagged , , , , , ,

Comments Off

Karthikai Deepam

Pierwszy mój dzień tutaj i od razu impreza, tłum gęstszy niż w Pushkarze na Camel Fair, ludzie dmuchający w jakieś plastikowe trąbki, masa odpustowych sklepików ze wszystkim, z ciekawszych rzeczy do kupienia trafiłem na długie, czarne, lekko kręcone włosy, chyba kobiece. Niektóre rodzinki niosą do świątyni swoje dzieci w ofierze całopalnej, na zestawie kijków zawieszają kawałek materiału, w którym takie dziecko się dynda, czasem ryczy, ale wszyscy mają to w nosie, z resztą i tak niewiele tego płaczu słychać, bo dookoła tłum idzie, gada i gra na trąbkach. Tak na prawdę nie wiem czy dzieci są przeznaczone na ofiarę, bo do świątyni z aparatem wejść nie można, więc nie wchodzę. Kijki można sobie potem zjeść, bo to chyba jakaś trzcina cukrowa.

Wieczorem jest ciąg dalszy procesji, która rozpoczęła się rano, ale mnie tu jeszcze nie było – przejazd wielkich kolorowych wozów. W kolejne dni są kolejne procesje z posągami różnych bogów ciągniętymi na traktorach. Jest też słoń, który trąbą błogosławi chętnych.

Na każdym rogu masa policjantów, w sporej części sfeminizowana. W wielu miejscach, i w jakichś przybytkach dla wiernych i pod prywatnymi sklepikami rozdawane jest darmowe jedzenie (ryżowa papka z sosem lub ryżowe kulki). By żyło się lepiej w następnym życiu, tym rozdającym oczywiście, nie tym jedzącym. Ja jednak wolę chilli parotę w jednej z knajpek, jedna z niewielu dobrych rzeczy tutaj. Dwa razy trafiłem w odpowiedni czas, kolejne dwa razy przyszedłem za późno i musiałem szukać alternatywy.

Ostatniego dnia (teoretycznie podczas pełni, ale na moje oko do pełni brakuje jeszcze 1-2 dni) świątynia zostaje otoczona barierkami i kordonem policjantów, przed świątynią stoi metalowa beczka, w której płonie ognisko, ludzie przechodząc obok niej (zatrzymać się na dłużej nie da, bo tłum napiera, w ogóle przejście tego fragmentu jest dosyć hardkorowe, łatwo zostać stratowanym – swoją drogą parę tygodni wcześniej w Haridwarze na jakiejś religijnej imprezie nie obyło się bez ofiar, wiem, bo pisali w gazetach) wrzucają do niej łatwopalne materiały, składają ręce coś tam przy okazji pokrzykując i idą dalej. Znaczy są pchani.

Od rana ulicami przelewa się rzeka ludzi, myślałem, że pierwszego mojego dnia tutaj jest ciasno, ale nie, ciasno jest ostatniego dnia. Pojawiają się znikąd, idą część nie wiadomo dokąd, część może na 14-kilometrową rundkę wokół pobliskiej góry (sam się raz przeszedłem, szału nie ma, ale jest parę małych świątyń, czasem jakiś ksiądz zaciągnie do środka i powie co to za świątynia, inny czymś poczęstuje, generalnie miło, tylko gorąco), a część na szczyt góry.

C.D.N.

Tagged , , , , , ,

Comments Off

Tiruvannamalai

Kawałek za Bhopalem pociąg się zatrzymuje na dłużej w jakiejś pipidówie. Koleś z przedziału mówi, że jakiś strajk jest i tory są zablokowane, musimy wracać do Bhopalu i jechać inną trasą. W Chennaiu zamiast o 18ej jestem o 3ej w nocy – wbrew pozorom to dobrze, bo mam jeden nocleg za friko, w Chennaiu i tak na razie nie mam ochoty ani powodu się zatrzymywać. Czekam jakieś półtorej godziny aż autobusy zaczną jeździć, razem ze mną dwóch kolesi z jadących z Delhi do jakiegoś technikum samochodowego. Nienawidzą hindusów z południa, mówią, że tutejsi to prymitywy, nie lubią tych z północy i dymają ich przy każdej okazji. Z kolei pasażer z przedziału twierdzi, że tutaj ludzie są lepsi niż na północy, bardziej wykształceni itp.

Trochę przed 5 rano przyjeżdża autobus 27B jadący na dworzec autobusowy skąd jadę prościutko do Tiruvannamalai. Nazwy miast tu są trochę długie, więc Tamilowie sami je sobie skracają, na tablicy zamiast pełnej nazwy jest T.V.Malai.

Dojeżdżam, wysiadam, szukam noclegu. Pierwszych kilka hoteli już zapchanych. Gdzieś dalej trafiają się klity za 2000ru (ponad 130pln), kolejne znowu zapchane, w końcu jakiś za 4000ru za 4 noce, 500 za pierwszą, 3500 za 3 pozostałe. Nie jest dobrze, ale tego się spodziewałem, ludzie zjechali na tutejsze święto Karthikai Deepam (co według mojej wiedzy oznacza „pełnia w miesiącu Karthikai”) i znalezienie czegoś sensownego może być trudniejsze niż w Pushkarze. Łażę jeszcze trochę, znajduję spanie na pierwszą noc za 200, na kolejne 3 noce idę do innego hotelu gdzie wytargowuję 900/noc. Drogo.

A do Tamilów ja na razie zastrzeżeń nie mam, tylko nie idzie się dogadać, mój słownik tamilski to jakieś 10 podstawowych słówek (dzień dobry, chodź tu, daj kawę, dziękuję, idź już), literki znam dwie, dobrze, że cyfr używają normalnych a nie swoich wynalazków jak np. w Bengalu jednym czy drugim. Jedzenie takie sobie, głównie ryż lub średnio zjadliwe przetwory z ryżu, do tego jakieś równie średnie sosiki. Przynajmniej zdarzają się fajne cukiernie i mniej lub bardziej znane owoce.

C.D.N.

Tagged , , , , , ,

Comments Off

Delhi – Tiruvannamalai

Delhi i znów Nizamuddin Dargah

No więc stęskniony za ciepłem dojeżdżam ok. 4 rano do Delhi ubrany w 3 koszule i bluzę bo jest zimno, półtorej godziny czekam aż otworzą metro, dojeżdżam do Pahara. Klita za 200ru z karaluchami i zapchanym kiblem, przysypiam na jakieś 3 godziny, a potem dla równowagi wrażeń estetycznych idę do Subwaya a potem jeszcze dopycham się w KFC. Nażarty jadę do Nizamuddin Dargah spotkać się ponownie z Vinitem. Obfociłem co chciałem zanim Vinit przyszedł, potem idziemy razem do drugiego czegoś podobnego, gdzie dla odmiany poza nami dwoma oraz 3 tenorami śpiewającymi qawali nikogo nie ma (ponoć rodzina 3 tenorów śpiewa w tym miejscu od 750 lat, Vinit robi reportaż o aktualnym pokoleniu). Później dojdą jeszcze 4 osoby, w tym 3 białasów. Tym razem qawali bez muzyki, z jakimiś bardziej melancholijnymi tekstami bo święto jest, Mahomet chyba do nieba wniebowstąpił czy coś w tym stylu. Idziemy się jeszcze przejść po okolicy, po raz chyba pierwszy widzę jak wygląda piec tandoori, gdzieś w jakimś kolejnym kościele znowu impreza chyba z okazji tego samego święta, tu dla odmiany nikt nie śpiewa za to grają na bębnach a dookoła biegają dzieciaki.

Wracam do hotelu, jeszcze chwila na kompie, zapisuję jakieś koncepcje programistyczne, nastawiam budzik na 4.30, żeby spokojnie zdążyć na pociąg ze stacji H.Nizamuddin do Chennaia. Może nawet autobusy miejskie już będą jeździć to tanio wyjdzie. Zasypiam po 22ej.

Thirukkural Express

Budzę się nawet wyspany, rzut okiem na zegarek, jest 5.35, budzik jest wyłączony. Cenne sekundy mijają zanim się zorientuję, że zaspałem, ale jednocześnie mam jeszcze trochę czasu do odjazdu. Pakuję się w rekordowym tempie, wybiegam z pokoju, z plecaka wypada mi butelka z wodą budząc kolesia na recepcji. Pyta się „A dokąd to?”. Coś mu na szybko odpowiadam, ten spokojnie:

- Chwila, chwila
- Nie mam czasu, pociąg mam
- Checkout?
- Tak, checkout.

I tak się patrzymy na siebie przez parę sekund, ja na niego, on na mnie, ja wybiegam, on nie.

Dobiegam do rikszy, targuję się tym razem nie o cenę ale o czas.

- W ile czasu dojedziesz do Nizamuddin Station?
- 30-40 minut
- Za długo – mówię lekko zrezygnowany – musisz dojechać w 15 minut.
- Ok ok sir, 15 minut.

Łatwo poszło. Wyjeżdżamy z Pahara, przy New Delhi jakiś samochodowy tłok, robimy objazd tracąc cenne 2-3 minuty. Rikszarz grzeje ile się da, może nawet dochodzi do 40km/h, przed Nizamuddinem też sporo samochodów, wysiadam zanim podjedziemy na parking, daję mu wyliczone po drodze 150ru i biegnę na stację. Jeszcze po drodze kontrola bagażu a la lotnisko, ale wpycham się przed długą kolejkę mówiąc chyba bardziej do siebie, że się spieszę, biegnę na peron, jak na złość muszę biec na ten najdalszy. Zegarek pokazuje 6.03, ale na tablicy jeszcze wyświetla się informacja o moim pociągu, niestety na stacji nic nie stoi. Nie zdanżam.

Krótki brainstorming i decyzja – z tego samego peronu za 40 minut odjeżdża pociąg do Bengaluru, zjem coś i wbijam się do niego bez biletu. W Bengaluru jest minimalnie później niż mój pociąg w Chennaiu, ale za to mam trochę bliżej do Thiruvanamallai przez co będę nawet trochę wcześniej niż planowałem.

Po paru godzinach dojeżdżam do Jhansi. Tu kolejny brainstorming, bo chyba mój pociąg też tędy jedzie, na laptoku mam zapisaną trasę z czasami, włączam, patrzę i bingo! Nie dość, że też jedzie przez Jhansi to jeszcze przyjeżdża pół godziny później. Jes, jes, jes! Już spokojnie biorę plecaki i się przesiadam. Obeszło się bez dodatkowego płacenia za nadplanowy pociąg, nawet chciałem, ale jak się spytałem kontrolera czy mogę u niego kupić bilet to ten pokręcił głową i sobie poszedł. Łaski bez. Mam więcej szczęścia niż rozumu.

Tagged , , , , , ,

2 Comments