Trasa z Ljiangu z całkiem ładnymi widoczkami, niewiele gorszymi od tych na trasie Shangri La – Deqin, zwłaszcza w okolicach przebijania się przez Yangzi rzekę. Z autobusu zapominam zabrać bluzę (a przydałaby się, bo wieczorami chłodno a się trochę drugiego dnia rozchorowałem, pewnie to od łażenia po deszczu w klapkach w Lijiangu), następnego dnia próbuję poszukać pana kierowcy, bo jest we wsi, ale bezstkutecznie, za to kolejnego dnia pan przyjeżdża znowu o tej samej godzinie z moim ubrankiem tam gdzie zostawiłem.
Więc sobie siedzę na miejscu, szpikuję się polopiryną, trzaskam w bilarda z Dalai Lamą i wygrzewam na elektrycznym materacyku. Obczaiłem jedną lokalną knajpę na głównej ulicy, potem jakąś bliżej hotelu z porannymi pierogami, ale głównie stołuję się w jeszcze innej – jedynej knajpie gdzie jest menu z cenami. Co prawda po chińsku, ale lepsze to niż nic. Wybieram to co nie jest strasznie drogie i ma fajne znaczki. Raz tylko na obiad zamówiłem, jak się okazało, talerz prażonych orzeszków… Przynajmniej pani się zlitowała i doniosła mi ryż i jajko.
Wieczorem wpadam tam znowu losując kolejne danie, pada na makaron z czymśtam. Na stole obok widzę jakieś lepsze smakołyki. Nie ma ich w menu, bo to gospodarze sobie przygotowali żarcie dla siebie. Ale zapraszają do dosiąścia się, więc się dosiadam. Chwilkę później wyskakuje dziadek-gospodarz z kanistrem. A w kanistrze winko kukurydziane (taka bardziej wóda niż winko, przynajmniej jeśli chodzi o moc). Siedzę sobie, jem swój makaron, rodzinne smakołyki i popijam winkiem. Pani ma translatorek chińsko-angielski więc jakoś się skromnie porozumiewamy. Ale po jakimś czasie dochodzi turysta z Taiwanu, również zachęcony menu z cenami i gadka się rozkręca, bo mówi i po chińsku i po angielsku.
Rodzinka przyjechała tu pierwszy raz 3 lata temu z Jilinu w płn-wsch Chin (turystycznie) i tak im się spodobało, że się tu sprowadzili i postawili ową knajpkę oraz 2 hotele, jeden przy knajpce, drugi o nazwie Ali albo coś takiego przy jeziorze, 3 budynki na lewo od Hu Si Tea House patrząc od strony jeziora. O ile w Hu Si nie jest jakoś zbytnio przyjaźnie to w tych dwóch jest i lepiej i taniej (dorm za 20y) i też jest wifi i ciepły prysznic – wszystko czego trzeba do szczęścia.
Następnego dnia podczas lanczu wspólnie z Tajwańczykiem tłumaczymy im menu i różne hotelowe zwroty na angielski, więc jak ktoś znajdzie kiedyś hotel czy restaurację Tong Bei Dumpling House z angielskimi szyldami to niech wie, że po części to moja wina. Oczywiście zanim jeszcze nawet zdążyliśmy zamówić coś do żarcia to wyskoczył dziadek z kanistrem.
Jezioro – Lugu Hu to po naszemu Lugu Lake – też spoko. Widoczek jest tuż za kasą biletową (gdzie poza biletem dostajemy Women’s Kingdom Passport i jakieś broszurki) ale po raz pierwszy ukazuje się kawałek przed nią, tuż za wyjazdem z tunelu – cały autobus spontanicznie na jego widok zaczyna klaskać. Za wjazd trzeba zabulić tu 100y, poza 80y za sam autobus, więc trochę droga impreza. Pół minuty za ową kasą kierowca się zatrzymuje i oświadcza, że jest przerwa na fotografię, więc wszystkie chińczyki wyskakują na zewnątrz i robią sobie fotki. Okolice chyba też mają potencjał, chociaż nigdzie się nie zapuszczam bo się kuruję. Ale jest na tyle ok, że z chęcią zostałbym dłużej, tylko problem w tym, że muszę wracać do Lijiangu załatwić jedną sprawę z Biurem Bezpieczeństwa.
Ostatniego dnia trafiam na jakiś densszoł, chyba jest codziennie.