Muang Sing, Muang Long, Xieng Kok

Dwie pierwsze wiochy same w sobie nie są jakieś zachwycające. Ciekawy za to jest przydrożny bazarek w połowie drogi z Luang Namtha do Muang Sing, z paniami z dżungli sprzedającymi grzybki. Okoliczne wiochy również wyglądają obiecująco.

Z Muang Sing biorę z hotelu rowerek i uderzam do granicy z Chinami żeby się upewnić, że przewodnik sprzed 5 lat jest nadal aktualny i białasy nie mogą stąd wjechać do Yunnanu. Ale chińskie (chyba) górki w tle wyglądają całkiem sympatycznie. Turystów nie ma, w hotelach pustki, drzwi do różnych biur informacyjno-trekingowych pozamykane. Trafiam też na jakieś wesele, ale buraki nie zapraszają.

Rano biorę busa do Muang Long (przy okazji wyczajając mapkę z narysowaną traską gdzieś na koniec świata, może być ciekawie, ale nie tym razem), tu też pustki, ale można spotkać różne panie Akha z kulkami na głowie. W Muang Sing zresztą też są. Znowu tylko jedna nocka i jadę jeszcze dalej, do Xieng Kok.

A to już konkretna dziura, 3 ulice na krzyż, 2 hotele i kawałek brzegu rzeki robiący za przystań dla łódek. Jest też immigration office, ale tylko dla lokalesów. W środku nikogo nie ma, a przed budynkiem siedzi kilka bab z kulkami i robi na drutach torebki. Na dworcu w Muang Long spotykam travelersa z Korei, siedzi i nic nie mówi, ale reaguje kiedy wyciągam lapka – chce żebym mu przegrał jakieś gry jeśli mam, więc przegrywam mu sudoku, które spłodziłem jak się zajmowałem czymś ciekawym (i dzięki któremu nie umarłem potem z nudów). Naiwny myśli, że jak po południu dotrzemy do Xieng Kok to złapie stamtąd łódkę do Huay Xai. Ale poza nami w busie innych pasażerów nie ma, w samym Xieng Kok też ruch zamarł, jedyne żywe istoty to baby z kulkami i sklepikarze/knajpiarze. Czekając na łódkę dla Koreańczyka siedzimy z tymi babami, pokazuję im foty z Indii, nawet wisiorki dałem, ale w zamian tylko jedna dała się sfocić. Z łódki nici, Koreańczyk więc bierze jeden nieplanowany nocleg, ja się idę przejść kawałek do wiochy za mostkiem.

Rano znowu cykam widoczek z hotelu, tym razem zamglony. Idę szukać busa, ma być o 8ej. Ale się nie pojawia ani o 8ej, ani pół godziny później, ani jeszcze później. Przemieszczam się do immigration office, gdzie już się pojawiły baby z kulkami i z szydełkami i gdzie Koreańczyk dogaduje się co do łódki. Trochę droga impreza, 250000 kipów, ale decyduje się, dla mnie trochę za drogo, poza tym nie w tą stronę (chociaż w sumie kółeczko mógłbym zrobić z powrotem do Huay Xai).

Za wynajęcie vana jeden kolo chce 400000, jeszcze śmieszniejsza cena, nawet nie mam tyle kipów przy sobie, ale tajską kasę też by pewnie przyjął.

Decyduję się na drastyczne posunięcie i ruszam 22km z buta, a raczej z tego co z niego zostało – dwie duże dziury w podeszwie i jedna mniejsza nie ułatwiają łażenia po kamienistej drodze. Na trasie jest kilka wiosek, pierwsza po jakichś 6 kilometrach, więc myślę sobie, że jakoś to będzie, chociaż słonko trochę daje czadu. Na trzecim kilometrze rozpadają mi się okulary. Na piątym, tuż przed pierwszą wiochą wskakuję do rozklekotanej ciężarówy, która akurat jedzie do Muang Long, z wiochy nici, ale przynajmniej nie muszę drałować. Na pace jedzie młody laotańczyk, ja go uczę angielskiego, on mnie tutejszego.

W Muang Long mam sporą chwilę do odjazdu autobusu, idę do chińskiej knajpy na chińskie żarcie w towarzystwie Chińczyków. Drogie to żarcie, 5$, ale zamawiam. Parka ziomali coś zagaduje po chińsku, pokazują chińską kasę, częstują colą i rambutanem. Jeden rysuje najpierw jakieś swoje znaczki, ale nie kumam, a potem gwiazdę pięcioramienną – chwali się, że on i kumpel są gwiazda pięcioramienna. Very good, very good.

Wracam na autobusstand, ktoś mi na telefonie pokazuje zapisane „130”, a więc jeszcze mam ponad pół godziny do odjazdu. W połowie drogi do Luang Namtha znowu mijamy przydrożny bazarek, pasażerka zatrzymuje vana, bo poza standardowymi grzybkami wypatrzyła sowę (chyba), która jej się spodobała. Sowa sprzedana, nie wiem za ile, nie wiem czy dojedzenia czy co, zapakowana w małą reklamówkę jedzie z nami do Luang Namtha.

Tagged , , , ,

5 Comments

Don Mai, Nam Phe

Z Vieng Phoukha cofam się 27km w stronę Huay Xai do Nam Phe. W zasadzie na początku nie wiem gdzie jadę, wskakuję tylko w busika, który akurat przejeżdża jak tylko zdążyłem wyjść z hotelu, i wysiadam tam gdzie wygląda w miarę fajnie a do tego jest drogowskaz do wiochy 12km od głównej trasy – Don Mai.

Droga do Don Mai jakaś szczególna nie jest, dosyć szeroka ale niewyasfaltowana, pośród lasów i z górkami po bokach. Dopiero w połowie pojawia się jakaś pierwsza większość ilość domków, ale bez ludzi, bo ci albo pewnie w mieście albo rąbią drzewa. Dalej kilka pojedynczych domków lub szałasów dla pasterzy i drwali. Ostatnie 1-2km jadę motorem, akurat przejeżdża jakiś pan z dzieckiem/żoną (nie rozpoznaję) z zakupami z bazaru i zaprasza do wspólnej podróży. Dojeżdżamy na koniec Don Mai gdzie strumyk płynie z wolna, a nad nim panowie popijając samogona za 1,6pln za pól litra delektują się upolowaną rano małpą. Strzelamy bruderszafta i sam kosztuję przysmażonych małpich nóżek. Potem idziemy do domu, gdzie następuje ciąg dalszy degustacji kolejnych części ciała, kilka nierozpoznanych, mogło to być wszystko, na koniec zaś chyba jelito o lekkim smaku kaszanki. Do tego oczywiście jakieś liście i ciąg dalszy samogonu. No i próba dogadania się, czasem skuteczna, czasem nie. Uczę się też kilku nowych słówek, np. wąż to NMuu, gdzie „NM” to coś pomiędzy „n” i „m”, ale mimo prób nie udaje się poprawnie wymówić. Węże i mrówki też tu jedzą, ale akurat teraz nie mają, muszę zadowolić się małpą. Obiecuję wysłać fotki i rozpoczynam 2 godzinny marsz powrotny. Dochodzę prawie do osady w połowie drogi gdzie łapie mnie chłopaczek na motorze, co prawda jedzie w przeciwną stronę, ale podwozi mnie do Nam Phe. Z małą wywrotką na początkowym kawałku pod górę, ale żyjemy i się tylko śmiejemy.

Jest dopiero ok. 15ej, więc robię sobie spacerek po wiosce, gdzie czasem dzieciaki widzą mnie szybko uciekają do domu biorąc pod pachę młodsze. Ląduję w jedynym we wsi sklepiku na jakieś 1,5h popijając popitki i cykając foty pani sklepowej z dziećmi i towarzystwu obok. Wracam na przystanek, bo zbliża się pora na autobus, ale ten nie nadjeżdża, ktoś proponuje mi nocleg u niego w domu, ale w tym momencie nadjeżdża jakiś van, ekipą z Gibon Experience wracającą właśnie z „experience” i wracam z nimi do Vieng Phoukha. Mango, smażona kapusta pekińska z ryżem, Lao Beer i spać. Szaszłyki z ośmiornicy, które widzę na bazarku chwilowo odpuszczam.

Tagged , , , ,

Comments Off

Huay Xai, Vieng Phoukha, Nam Mang

Na granicy wszystko idzie szybko i sprawie, najpierw wymeldowanie się z Tajlandii, potem łódeczka za 40b na drugą stronę rzeki, potem 30$ za visę (tu nie do końca sprawnie, bo sprawdzacz banktów nie akceptuje moich setek, które trzymałem w zwinięte w pasku i trochę straciły jakość, ale bez problemu rozmieniam kasę w kantorze).

W Huay Xai szału nie ma, parę hoteli, knajpek, poza tym niewiele ciekawego. Wbijam do Friendship Guest House za 50000 kipów (20pln) i łażąc po okolicy w poszukiwaniu dworca autobusowego spotykam Japończyków z Mae Salong. Idziemy razem, i idziemy, i idziemy, i dworca nie widać, w końcu pytamy na stacji, a tam kierowca jeepa zawozi nas na miejsce. Pytamy o autobusy i chcemy wrócić, ale bynajmniej nie na piechotę, bo już na się nie chce a w dodatku jest późno. Ale szczęśliwie łapiemy kolejnego stopa, który zawozi nas do centrum miasta. Z rańca Japończyki jadą do Luang Prabang, ja do Ban Ta Fa.

Ban Ta Fa przejeżdżamy, chyba nawet wiem, w którym momencie, ale autobus się nie zatrzymuje. Mówię stop dopiero kiedy dojeżdżamy do Vieng Phoukha, może to i lepiej bo Ta Fa nie wyglądało jakby tam coś było do spania, aczkolwiek mogę się mylić.

W Vieng Phoukha po zupce na bazarku idę wg drogowskazów do jakiegoś guest house’u. Nikogo nie ma, robię parę fotek, bo wygląda ok i wyciągam lapka żeby poczytać o innych noclegowniach. Chwilę potem zjawia się jakaś tutejsza parka na motorze pokazując, że tu ze spania nici, ale za to dostaję banana, a dodatkowo po sprawdzeniu w słowniczku jak jest hotel pokazują mi gdzie mogę się udać.

Pora udać się na wiochę, na cel obieram Nam Mang, rzut beretem za miastem w stronę Huay Xai. Z głównej drogi wyglądała spoko, z bliska jeszcze lepiej. Trochę pustawo, ludzie sobie siedzą w domkach, dzieciaki męsko damskie grają w nogę, mijam wiochę i idę dalej dróżką natykając się na dziadka z liściem banana. Zrywa jakieś łodygi, pytam się go na migi czy później te łodygi zawinie w tego banana, z odpowiedzi rozumiem, że tak, ale w końcu okazuję się, że nie do końca. Idziemy razem kawałek dalej, pan zostawia łodygi i liścia na ziemi i biegnie do lasu, skąd przynosi coś. Coś wygląda jak kawał wołowiny, pytam się go czy to żarcie, mówi, że tak. Co do żarcia faktycznie dobrze rozumiem, natomiast nie jest to wołowina. Pan podpala łodygi i wykurza mrówy, który na tej „wołowinie” się znajdywały, mrówy spadają na liścia, pan je przysmaża na liściu. Podchodzę bliżej żeby zrobić parę fote… ał! Boli! Gryzą dziadówy. Pan się ze mnie śmieje i dalej je przypala (ale zaraz sam będzie skakał i strząsał zwierzaki z siebie), razem z mrówami są jeszcze jakieś ałć! inne owady. Będzie wyżerka. Poza innymi grupkami ludzi i dzieci niosących plony z lasu i prowadzących bydło pojawia się też chłopaczek, który pomaga panu w przygotowaniu posiłku. Pod koniec zauważam, że za pazuchą trzyma węża. Też na żarcie oczywiście.

Przewijają się jeszcze przesymaptyczny przewodnik (nie wiem czy freelancer czy z biura), stare baby z cycami na wierzchu, a na koniec, kawałeczek za wioską idą za mną 3 dziewczynki, podrywam je na „dokąd idziecie” a one podbiegają i dają mi kwiatki… Przez przewodnika gubię w końcu pana z mrówkami a miałem ochotę skosztować, albo przynajmniej popatrzeć jak je.

Wieczorem w Vieng Phoukha jest impreza, przyjechał tajsko-laotański zespół i coś grają, a dookoła sceny porozstawiane stragany z żarciem, strzelaniem do celu, ciuchcia dla dzieci itp.

Tagged , , , , ,

Comments Off

Thoed Thai

Z rańca się wymeldowuję i idę na autobus, który odjeżdża jak się zapełni, na szczęście długo nie czekam – może 1,5h, może nawet krócej, bo na opuszczenie Mae Salong decyduje się też grupka Japończyków. Wysiadam w połowie drogi do Pasang, przy jakimś wojskowym checkpoincie (bo to rejony przygraniczne), pan w sklepiku mówi mi, że bus do Thoed Thai będzie za jakieś 2h, więc strzelam browara i idę spać na ławeczce. Budzi mnie potrzeba kibla, pan żołnierz widząc mnie szwędającego się po okolicy pyta czego szukam (wcześniej częstując mnie liczi), pokazuje kibel, a kiedy wracam tam gdzie zostawiłem plecak widzę jakiegoś jeepa i pana żołnierza gadającego z kierowcą. Kiedy wskazuje na mnie paluchem domyślam się, że znalazł mi stopa. Very good, very good. Tym jednak nie jadę nie wiem dlaczego, ale zatrzymuje się następny i ten już jest ok. Za kierownicą siedzi przedstawiciel handlowy wciskający sklepom soczki, trochę angliszczy, więc przez pół godzinki zabawiamy się rozmową, a kiedy dojeżdżamy na miejsce pomaga mi znaleźć najtańszy hotel zatrzymując się w kilku miejscach, gadając z lokalesami i dzwoniąc na numery z bilbordów. Ląduję w czymś dziwnym blisko centrum, 200b, ale trochę wcześniej są bungalowy w trochę lepszym standardzie i z wifi za 100b więcej.

Gdzieś na górce leży jakaś samotnie wyglądająca wiocha, idę się poszwędać (miało być motorem, ale policjant w wypożyczalni motorów mówi, że muszę najpierw dostać jakąś pieczątkę z posterunku, którego nie udaje mi się znaleźć). Samotna za bardzo nie jest bo przez całą drogę idę wzdłuż innych chałup, ale i tak wygląda spoko. Tuż przed nią łapie mnie deszcz, jestem akurat przy domku z krzesełkami, więc siadam przeczekać. Jakiś pan właśnie przywiózł tutaj owoce maku (lokalna nazwa), więc baby z dziećmi siedzą, przebierają i wcinają. I częstują. Biorę jednego na spróbowanie, całkiem ok, i jak przestaje padać idę dalej. Idę nie wiem ile, ale dosyć długo zerkając co chwila na widoczki, ale poza jakimiś samotnymi szałasami do niczego nie dochodzę. Chmury nie ustępują, wręcz jest ich coraz więcej, grzmi coraz bardziej, góra obok widzę, że już cała w deszczu, uciekam więc nie doczekawszy kolejnej wiochy. Deszcz łapie mnie kawałek dalej za miejscem gdzie mnie poczęstowali owocem. Siadam w sklepiku, pokazuję, że chcę pić z zamiarem kupienia czegoś, ale pani daje mi wodę z dzbanuszka. Czekam chwilę, pani coś próbuje zagadać, nawet czasem rozumiem, zaczynamy temat ochrony przeciwdeszczowej dla mnie. Parasolki nie chcę, ale może jakiś płaszczyk. Płaszczyka pani w sklepie nie ma, ale ma zwykłe kawałki folii, jeden przycina i mi daje. Trochę przestaje padać, spadam więc próbując zapłacić za papaję, którą w międzyczasie sobie zjadłem ze stolika, ale pani nie chce kasy.

Z folią na głowie dochodzę do miasta, ląduję w jakimś karaoke, gdzie pijanych żołnierzy obsługuje również lekko pijana kelnerka, próbuje się również ze mną dogadać na temat tego co można zjeść. Z trudem, ale się udaje. Idę spać słuchając fałszujących śpiewów z innego karaoke tuż obok hotelu.

Rano czekając na busika patrzę jak pan łapie latające owady do torebki, zapewne na obiadek.

Najpierw do Pasang, potem autobus do Chiang Rai a tam tylko coś szybko przekąszam i jadę do Chiang Khong na granicy z Laosem. I jeszcze riksza za 30b z bazarku do przejścia, czy raczej przepłynięcia granicznego, pieczątka w paszporcie i już mnie tu nie ma.

Tagged , , ,

Comments Off

Chiang Mai, Chiang Rai, Tachileik (Birma), Mae Salong

Tagged , , , , , , , , , ,

Comments Off