Busik trochę mniej przyjemny niż ten z Jinghongu, ciaśniej i śmierdzi skarpetkami. Z krótkim noclegiem gdzieś nie wiadomo gdzie po 11h jazdy docieram do Shangri La. 3500m npm, ale jakoś tego nie czuję, poza tym, że o 6ej rano jest zimno a ja w krótkim rękawku, krótkich spodenkach i sandałkach. Ale po założeniu wszystkich pozostałych ubrań łącznie z czapką (tybetańską z Sikkimu) jest ok. Główne miasto takie sobie, ale po dotarciu do starówki akurat jest fantastyczne wschodzące słoneczko więc z plecarami jeszcze przed zameldowaniem się w hotelu robię zdjęciową rundkę dookoła. Oczywiście Krupówki, sklep na sklepie, hordy turystów, ale przynajmniej wygląda to jak stare miasto a nie jak zachwalane niewiadomoco np. w Chiang Mai, gdzie stare to jedynie były świątynie i szczątki murów dookoła.
Standard hoteliku jak zwykle mega wypas (choć bez kibla w pokoju) i znowu tylko 6$.
Tu już się robi lekki Tybet, dużo Tybetanów, napisy po tybecku, w knajpach żarcie z jaka, w odzieżowych odzież z jaka, w tle tybetańska muza, krajobraziki i wioski też momentami w klimacie.
W pobliżu jest buddyjskie coś, z buddyjskim kręciołkiem, tylko takim dużym. Bardzo dużym. Z daleka widzę, że się kręci, obstawiam, że tak samo z siebie, ale dopiero po dotarciu na miejsce widzę jak ludzie z trudem ciągną kręciołę za sznurki, ciężko idzie (wiem, bo się dołączam do imprezy), po 2-3 obrotach chwila odpoczynku i zostaje tylko łażenie dookoła. A potem jeszcze raz.
Drugiego dnia rowerek do jeziora Napa, z którego większość wody wyparowała.
A wieczorem dyskoteka. Na placu przed świątynią oraz na placu na starówce z głośników lecą dźwięki, ludzie ustawiają się w kółeczku i tańczą. Genialne. Również dołączam.
Znowu mnóstwo fot. Po tygodniu w Chinach mam więcej ujęć niż po ponad miesiącu w Tajlandii, Birmie i Laosie razem wziętych…