Wiochy w okolicy Tha Song Yang i songkran

Rano łapię autobus do Tha Song Yang, gdzie nie wiem co tam jest, ale rozrysowałem sobie w notesiku mapkę okolic co by się udać na jakieś wiochy. Laduję na dworcu, stamtąd kawałeczek na czuja żeby znaleźć knajpkę a w knajpce pytam o hotel (sprawdzając wcześniej jak jest po tajsku „hotel”). Koleś bierze telefon i gdzieś dzwoni, za 5 minut pojawia się inny i zawozi mnie motorem na miejsce. Drogo wychodzi, wytargowałem (da się) 1000b za 3 noce, ale takiego luksusu jeszcze nie miałem, drewniany bungalow z tv, klimą, łazienką z ciepłą wodą, lodówka, w lodówce woda, na lodówce filiżaneczki i 2 neskafy, tarasik, normalnie full wypas. Zwłaszcza po Indiach. Aha, i rower w tej cenie. Jadę do wsi wg mojej mapki, doprowadza mnie bezbłędnie mimo, że bardzo schematyczna. Z tego co słyszę to jakieś Mae Bhu/Mae Phru albo coś w tym stylu. Z ludźmi się dogadujemy na migi, jakieś szczątki angielskiego dają się znaleźć, mój tajski do przodu idzie bardzo powoli. Ale staramy się. Siedzę w sklepiku patrząc się jak dzieciaki leją wszystkich przejeżdżających lub przechodzących obok niego wodą – zaczął się na dobre śmingus dyngus. W niektórych miejscach trwa 10 dni, tutaj tylko 3. Ostatni dzień to podobnie jak holi w Indiach smarowanie się kolorami, ale nie tak spektakuarne. Przynajmniej nie na wiochach, być może w większych miastach jest lepiej.

Cała impreza nazywa się Songkran, nie wiem o co ogólnie chodzi, ale polewa się ludzi wodą. Polewacze albo stoją na drodze i polewają przejeżdżających (którzy czasami się zatrzymują by zostać polanym, nie ma tak, że każdy próbuje uniknąć mokrego za wszelką cenę), albo jeżdżą sobie na pace jeepa. W ruch idą przeważnie małe miski, czasem węże, ale gdy przejeżdża transport publiczny gdzie jest sporo ludzi w środku to miseczka to za mało i bierze się wiadro. Poza autobusami gdzie nie ma przeproś to przeważnie odpuszcza się tym, którzy proszą o litość, co się jednak zdarza dosyć rzadko. A jeszcze jak się delikwent zatrzyma to ma szansę powiedzieć, żeby lać tylko z tyłu, bo z przodu ma gdzieś skitraną komórę, ale przeważnie i tak wszyscy mają co wrażliwsze sprzęty pochowane i zafoliowane.

W następnej we wsi (Kal Mue Jo) ktoś mnie zaprasza do domu, cała rodzinka sobie siedzi i spoczywa, tutaj już w ogóle nie możemy się dogadać więc tylko strzelamy po lufie jakiejś wódeczki czy samogonu, obsmarowują mnie czymś białym po gębie i ruszam dalej. I jeszcze kolejna wiocha w drodze powrotnej, chyba Mae U-hu, tu już bez szaleństw, standardowe oblanie, zdjęciówa i krótka posiadówa w sklepie.

W Tha Song Yang przy którymś kolejnym oblaniu, dają mi wodę, którą chcę oblać ziomków, ale okazuje się, że to nie woda. Strzelam więc kolejnego bruderszafta i wracam do domku.

Za Tha Song Yang jest Mae U-su, gdzie raz po południu jadę rowerem na rozpoznanie (wracam już po ciemku nieoświetloną drogą bez żadnych odlasków itp.) a kolejnego dnia z samego rańca autobusem na dłuższy pobyt. Fotki z Mae U-su Cave w następnym odcinku, a po jaskini ląduję w jakimś sklepiku, gdzie ludzie coś żrą, i pytam czy też mogę coś zeżreć. To jednak nie knajpa, tylko sami sobie śniadanko dla siebie, ale zapraszają do wspólnego posiłku. Biorę jeszcze lokalną polococtę, ani za nią ani za żarcie nie chcą kasy. Chwilkę (dłuższą) zostaję, żeby się popatrzeć na lanie wody i zmykam dalej, przez jakieś kolejne niezidentyfikowane wiochy, do autostrady, żeby wrócić do domu.

Na autobus do Tha Song Yang trochę czekam, nudno się robi, ale w końcu dołączam do jakiegoś samotnego kolesia, który oblewa wszystkich przejeżdżających. Sam biorę za misę i walę w kogo popadnie. Obok stoją sobie policjanci i się nudzą, zapraszają na kawkę, ale tylko zdążyłem wziąć 2 łyki i podjechała moja bryka.

I na koniec kolejne wiochy z mojej schematycznej mapki, Mae Tha Klo albo coś podobnego i kawałek dalej kolejna niezidentyfikowana.

Dróżki do niektórych wiosek są dosyć męczące, albo bardzo ostro w górę albo w dół. Muszę zaciskać hamulce na maska a i tak czasem powoli przyspieszam. Boję się, żeby nie urwać linki, bo będzie problem. Głupi ma zawsze szczęście i hamulce się psują, ale akurat wtedy gdy w poszukiwaniu dobrego miejsca na fotę zjeżdżam z jednego z ostrzejszych zjazdów, ale bardzo powoli. Na tyle powoli, że po awarii zanim się na dobre rozpędziłem byłem w stanie szybko skręcić w prawo i wylądować na skarpie. Gdyby się spsuły jak akurat pędziłem widząc przed kawałek prostej drogi to mogłoby być zabawnie, przynajmniej do najbliższego zakrętu.

Drugiego dnia w hoteliku pojawiają się syny właściciela, wieczorem idą do pobliskiego kościoła, wybieram się z nimi. A w kościele jak to w kościele gitara elektryczna, bas, wzmacniacze i perkusja, na której gra jeden z synów. Robimy sobie jam session, niewiele jest kawałków które znamy razem (choć bynajmniej nie mamy zamiaru śpiewać gospelu czy innych takich), ale zawsze można poimprowizować.

Ciemno już, ale głodny jestem, wybieram się rowerem na kolację do miasta (hotel jest kawałeczek za), syny doganiają mnie skuterem i chcą podwieźć, ale już jesteśmy w pobliżu knajp. Niestety pozamykane, to nie Mae Sot, gdzie zwłaszcza w okresie festiwalu można trafić coś do późnej nocy, ani tym bardziej Bangkok z knajpami czynnymi 24h na dobę. Kończy się na zupce chińskiej ze sklepu, w pokoju mam czajnik, więc sobie mogę zagotować wodę. Kolejny luksus, jakiego jeszcze nie miałem.

Tagged , , , , , ,

Comments Off

Mae Sot – ostatki

Zjadłem jakieś chrząszcze czy inne karaluchy. Takie małe, 1-2 cm, ale były też 3 razy większe. Smakowały jak mocno spieczone (czy nawet zwęglone) kawałki jakiegoś mięsa czy skóry. Czymś przyprawione i z kawałkami zieleniny. I żaby w całości.

Tagged , ,

Comments Off

(Nie)spodzianki w Mae Sot

O tym, że tajski nowy rok się kończy/zaczyna to widziałem, jedna z atrakcji to śmingus dyngus, który zaliczyłem 4 lata temu w Bangladeszu z udziałem uchodźców z Birmy. Ale że przy okazji na stadionie 5 minut od hotelu jest parodniowy festiwal to się dowiedziałem w ostatniej chwili. Poza standardowymi straganami z ubraniami, kwiatami, sprzętem AV i żarciem są jeszcze występy sceniczne lokalnych bandów i tańczących panienek po 50-tce z okolicznych wiosek, oczywiście nie mogłem sobie odmówić przyjemności pofocenia.

Niespodzianka nr 2 – NIE wybieram się do Birmy, chociaż mam taką możliwość. Można tu wjechać na 1 dzień płacąc 500b, tylko wtedy przy ponownym wjeździe do Tajlandii dostaję nową wizę na 14 dni. 30-dniowa, którą mam teraz przepada. Ale jest inny powód, o którym za jakiś czas.

No i 10 dolarom dziennie tutaj mówię do widzenia, na razie wychodzi ponad 20$, ale to trochę dlatego, że próbuję wszystkiego co nieznane. Dzisiaj na warsztat poszły przekąski z suszonych ryb, do tego piwa wychlałem już więcej niż do tej pory w całych Indiach i Bangladeszu. Póki co powtarzam sobie, że od jutra zaczynam jeździć budżetowo, może w końcu w to uwierzę.

Tagged , , ,

Comments Off

Mae Sot

Jakimś cudem udaje mi się wstać o 6ej rano i autobusem linii 60, potem sky trainem i w końcu autobusem 16 dojeżdżam do dworca autobusowego północnego (pewnie jest coś bezpośredniego, ale zapomniałem się dopytać). Jestem chwilę przed 8ą, a punkt 8a wszyscy w dużej poczekalni stają na baczność i słuchają tajskiego hymnu. Autobus do Tak wyjeżdża o 10:10, niecałe 7h później jestem na miejscu, ale ani Tak ani miasta po drodze nie wyglądały zachęcająco, a że zaraz mam busik do Mae Sot, następnego punktu na planie wycieczki, to decyduję się jechać już dzisiaj.

W Mae Sot jestem jeszcze po jasności, próbuję się dogadać gdzie jest ulica, na której jest jeden z guest house’ów, ale ciężko idzie. W końcu trafiam na jakiegoś chłopaczka, który jako tako zna angielski, najpierw próbuje mi wytłumaczyć, a w końcu mnie prowadzi na miejsce. Przy samym dworcu jest See Guest House, ale to nie ten, idziemy do Green Guest House. A tak nikogo nie ma. Chłopaczek próbuje krzykiem kogoś zwabić, pyta po okolicach, ale nikt nic nie wie, wracam więc do See, gdzie się melduję na 1 nockę a potem kolacja w przydworcowej jadłodajni pt. “wszystko po 10b”. Próbuję kilku lokalnych potraw, które nie mam pojęcia z czego są zrobione.

Poza doprowadzeniem do hotelu poznałem kilka podstawowych słówek po tutejszemu, ale to chyba jakiś lokalny język, bo w przewodnikowym słowniku jest zupełnie co innego.

Rano idę na spacerek, trafiam na bazarek z dziwnymi rzeczami, jakieś żółwie, węże (w sumie nie wiem czy to do jedzenia czy do akwarium), świńskie głowy, kurze łapy, owoce, warzywka itp.

Gdzieś dalej, gdzie się wybrałem wypożyczonym rowerkiem, na 2 śniadanie biorę kurczaka śmierdzącego rybą, świadomy wybór, bo patent dosyć podobny do potraw z Bangladeszu, zwłaszcza tribalowych górek. Samo miasto takie sobie, trochę za bardzo nowoczesne, ale już kawałek za pojawiają się i fajne chatki i jakieś ludy plemienne w fajnych ubrankach. I kolejna knajpa (żarcie niby jest w miarę tanie, ale porcje małe więc nie starcza na długo), gdzie też z trudem dogaduję się co chcę dostać, jak dotąd jedyna metoda to podpatrzenie co inni ludzie jedzą lub co jest na wystawie i pokazanie palcem. Z kolesiem przy stoliku dogadujemy się na migi co z tego co dostałem jest jadalne – generalnie wszystko. Bierze z talerza łodygę z liśćmi, jeden odrywa i zjada. Zrozumiałem. Uśmiechami mówimy sobie, że jest śmiesznie. I miło. Bardzo sympatyczni ludzie wszędzie dookoła, chłopaczek, który mnie zaprowadził do hotelu nie chciał nic w zamian (to akurat na ile zdążyłem poznać obyczaje mnie już przestaje dziwić), ale też stanowczo odmawia zaproponowanej coli.

W Green Guest House jest trochę białasów, choć jak na megaturystyczny kraj nie jest tego dużo. Poza tym nie wszyscy to typowi turyści, jeden siedzi od miesiąca i uprawia jakąś prozę czy documentary na laptopie, drugi wygląda jak krawaciarz, tylko bez krawata, kolejny siedzi 6 tygodni i pomaga przy budowie jakiegoś szpitala. Dwójka francuzów wróciła właśnie z 3-dniowego treku. Generalnie totalne przeciwieństwo Khao San.

W południe za gorąco, żeby się gdzie ruszać, siedzę więc w hotelowym ogródku i wcinam mango i rambutana, który w środku jest podobny do lichi tylko dużo bardziej owłosiony na zewnątrz.

Tagged , , , , ,

Comments Off

Bangkok

Nie wiem jak cała Tajlandia, zwłaszcza ta bardziej offroadowa gdzie się planuję wybrać, ale Bangkok jest prymitywnie łatwy.W informacji turystycznej można sobie wziąć mapę miasta z rozpisanymi autobusami. Rikszarze się pytają czy chcę riksze tylko raz. Nikt nie napastuje oferując coś czego nie potrzebuję (ok, raz się trafił hindus oferujący usługę wróżenia z ręki, ale i tak szybko odpuścił). W świątyniach nie ma bzdurnych zakazów fotografowania czy wstępu dla niewiernych. Ceny są przeważnie fixed i wcale nie takie straszne, np. koszulki w cenach podobnych jak w Kalkucie. Niby jest normalnie, ale po Indiach jest to pewnego rodzaju szok. Zobaczymy jak będzie dalej, ale nie spodziewam się innych problemów niż z dogadaniem się – póki co nie znam ani słowa po tutejszemu a bywa, że angielski szwankuje.

Pierwszy dzień, a właściwie wieczór, to krótki spacer po okolicach, głównie wspomniana ulica Khao San. Krótka, ale ludzi sporo, więc idzie się powoli. A teraz już jest taki trochę off season, w sezonie może być masakra. Drugiego dnia zapuszczam się ciut dalej, ale bez przesady, z myślą, że więcej zobaczę za parę miesięcy przed wylotem z Tajlandii. Jeszcze na 100% nie wiem gdzie będę leciał, ale możliwe opcje to Birma (tak na 1%), Indie i Polska. Tak czy siak jeszcze tu wrócę. Korzystam z darmowego wifi w jednym z guest house’ów poleconych przez Włocha z Varanasi, 140b (14pln) za pokój to całkiem znośna cena jak na duże miasto. W pokoju jest łóżko i wiatrak. Wystarczy.

Nie ma okien, więc kiedy 3ego dnia się budzę nie wiem czy jest 12 w nocy czy w południe. Okazuje się być 9 rano, trochę za późno, żeby jechać gdzieś dalej, ale można się na 1 noc wybrać do Ayuthai, 1,5h stąd (+ niewiadomo ile żeby dotrzeć do dworca). Idę na autobus, ale ulice puste, nic nie jedzie, chyba ma to związek z jakimiś defiladami, które widziałem rano w tv. A i owszem, niedawno zmarła princessa, córka króla nr 6 (teraz rządzi król nr 9) i większe ulice są pozamykane. Rikszarz mówi, że żeby dojechać do Ayuthai najlepiej pojechać do TIT (jeszcze nie wiem co to jest), tylko 10b, więc wsiadam, zobaczy się co dalej. Jedziemy objazdami, dojeżdżamy do jakiegoś biura turystycznego, ale droga na tyle długa, że te 10b wydaje mi się podejrzanie mało – pewnie rikszarz weźmie kasę od biura za przyprowadzenie klienta. Ale nic z tych rzeczy. W biurze sympatyczny pan spodziewa się, że chcę wykupić jakiś tour od nich, ale po krótkiej dyskusji widzi, że to nie tego typu klient i śmieje się, że po co tu właściwie przyjechałem. No po nic, rikszarz mnie przywiózł. Ok, walić Ayuthaję, wracam sobie spacerkiem w okolice Khao San, daleko nie ma, bez problemów wracam obładowany dwoma plecakami i melduję się tym razem w L.T. Guest House za 100b. Trochę śmierdzi, ale daje radę. Dostaję klucze, na których obok tajskich literek są dwie cyferki – 8 i 4. Idę na pięterko i próbuję otworzyć pokój nr 8, nie daje się, no to próbuję nr 4, też fail, z powrotem do 8. Tym razem drzwi się otwierają, ale nie przez mnie tylko przez jakiegoś skośnego, który się zdenerwowany się pyta, czego się włamuję do jego pokoju. Sory, sory, 4 na kluczu oznaczała piętro, wszystko jasne. Idę więc na 4 piętro, tam jest również pokój nr 8, klucz już pasuje, w pokoju łóżko, wiatrak i okno. Zostawiam graty i idę się przejść.

Gdzie się nie ruszę jest masa świątyń. I to nie jakichś popierdułek tylko takich, że co jedna to robi wrażenie.Nie było chyba takiej, którą bym olał, co najwyżej fotograficznie bo nie zawsze się dało coś sensownego zrobić. Na pewno w innych miejscach są takie, przy których te co widziałem to mały pikuś, ale jak na zwykły spacerek z braku innych zajęć nie mam na co narzekać. Zdejmowanie butów jest na tyle oczywiste, że czasami nie ma odpowiednich tabliczek, natomiast w Golden Mountain jest tabliczka, żeby NIE zdejmować. Taka ciekawostka przyrodnicza. Idąc dalej w lewo prawo lewo prawo dochodzę do bardziej nowoczesnej części miasta. Takiej z masą centrów handlowych i masą białasów w nich, oraz ze Sky Train, czyli miejskim pociągiem 4 piętra nad ziemią (w którym kolejna ciekawa tabliczka – zakaz wnoszenia balonów). Nawet tutaj zdarzają się kapliczki, czasami tuż przed wejściem do galerii (i z jakimś tanecznym performansem), przy jednej gromadzi  się tłum ludzi chcących uczcić pamięć zmarłej princessy. Łażę trochę po sklepach z myślą nabycia jednego szkiełka do Nikona, ale w końcu odpuszczam. I tym samym zaoszczędzam parę tysi, ale może mi jeszcze coś odbije.

Robi się ciemno pora wracać, wsiadam do autobusu, mówię, że chcę na Khao San, pani kontrolerka się śmieje, coś mówi po tajsku i nie daje mi biletu. Nie wiem o co chodzi, jakaś parka coś o mnie dyskutuje. W końcu autobus się zatrzymuje, wszyscy wysiadają, okazuje się, że dalej nie jedzie. Jakiś pan, stara się być pomocny, mówi, że następny autobus mnie dowiezie, następny również wysadza wszystkich ludzi i pusty jedzie dalej, ale kolejnym, z innym numerem, już dojeżdżam tam gdzie chcę. Czasami pomocnego pana nie rozumiem, nie wiem czy mówi po angielsku z dziwnym akcentem czy po tajsku. A jeśli po angielsku to tajski akcent jest dosyć prosty do opisania – po pierwsze trzeba mówić wszystko nosowo, a po drugie akcentować/wydłużać ostatnią sylabę. Czyli np. tak jak pani w centrum handlowym mi powiedziała gdzie jest jeden sklep fotograficzny (mówić nosowo): goł raaaaaaajt, zen goł daaaaałn, zen leeeeeeeft.

Wrzucam kilka fotek póki jest free wifi (ok, w cenie piwa), konkretniejsze podpisy czy więcej fotek może później, choć nie wiem jak później będzie, bo jak pisałem planuję lekki offroad.

Tagged , , , , , ,

Comments Off