Malda – Mahadipur – Gaud/Sonamasjid – Rajshahi

W zasadzie od rana nie wykazuję żadnej aktywności, czekam tylko na godzinę 17tą kiedy to mam odebrać wizę i 21:25 – wtedy z Howrah odjeżdża pociąg do Maldy. Na miejscu powinien być o 7:50, minimalnie ryzykując kupiłem bilet RAC, ale niecałe 4 godziny później już mam potwierdzone miejsce. Pociąg też wybrałem taki, który w Maldzie kończy bieg a nie jedzie dalej, więc jest szansa na jako takie wyspanie się. Z Maldy do Mahadipuru (miejsca tuż przy samej granicy) problemu nie powinno być, schody mogą się zacząć na samym przejściu, czyli w Sonamasjid (wg pana ambasadora) lub w Gaud wg LP. Z kolei LP po Indiach pokazuje miejscowość Gaur po stronie Indyjskiej, w sumie to może być to samo tylko z inną transkrypcją. Zobaczy się na miejscu.

Równo o 17ej otwiera się okienko w konsulacie, razem z wczorajszą Japonką spod konsulatu odbieram paszport z wizą, granicę w obu kierunkach mogę przekroczyć i w Benapole i w Sonamasjid (we wniosku wpisałem Sonamasjid w jedną stronę i Benapole w drugą). Pozostało tylko się spakować.

Na wizie jest podana ostatnia możliwa data wjazdu, czyli mogę zostać tam 30 dni od momentu wjazdu (najpóźniej koniec lutego), a nie tak jak w przypadku wizy do Indii od momentu wydania wizy.

W pociągu znowu trochę zawiewa z okna, ale da się przeżyć. Na początku jest lekki nadkomplet, walczę jak lew, żeby znowu watacha nie wlazła na moje łóżko, jednemu się udaje, ale po niecałej godzinie się rolzuźlnia, ludzie gaszą światła i idą spać. Do Malda Gaur (jedna stacja przed Malda Town) dojeżdżam z ponad godzinnym opóźnieniem, trochę po 9ej rano. Ze stacji idę ok. 1km w stronę Maldy do skrzyżowania, tam jeden koleś proponuje mi jeepa za 1000inr, oczywiście uprzejmie dziękuję, chwila gadki z lokalesami w miksie hindi/bengalskiego/angielskiego i podjeżdża autobus. Do Mahadipuru jest 14km, bus kosztuje 6inr, mam tylko 5inr drobnych, ale też może być.

Autobus jedzie dalej, więc trzeba uważać gdzie wysiąść, najlepiej powiedzieć konduktorowi, że jedzie się do granicy.

Najpierw jakiś office po stronie indyjskiej, daję paszport i czekam. Gadkę zaczyna jakiś Bangladesz, gadamy sobie 15-20 minut, wychodzi pan z office’a i mówi, że nie może znaleźć stampa wjazdowego do Indii. A stamp jak byk jest. Ok, teraz chyba próbują znaleźć mnie w komputrze, też im się nie udaje. Zaczynam się niepokoić. W międzyczasie robi się kolejka miejscowych. Coś w końcu chyba się udało, po kolejnych kilku(nastu) minutach dostaję do wypełnienia kwitek a potem pieczątkę w paszporcie, idę najpierw wymienić kasę tuż przy celnikach (nienajgorszy kurs, 20$ = 1426Tk, dobrze, że w ogóle coś było, bo przy sobie poza dolcami i resztką rupii mam tylko 60Tk z poprzedniego wyjazdu) i do kolejnego punktu odprawy.

Miła pani w mundurze sprawdza pobieżnie co mam w plecakach, gdy dochodzi do pokazania laptopa, aparatu itp. zaczyna się problem. Pani coś tam sobie buczy pod nosem, gdzieś dzwoni powtarzając co chwilę „custom custom”. W końcu mówi, że mam się udać do celników, dwa domki przed pierwszym officem. Tam miły pan coś najpierw mówi po bengalsku, potem przechodzi na ładny angielski tak jakby chciał wcześniej sprawdzić czy coś kumam. Przyczepia mi do paszportu jakiś kwitek. Wracam do pani, która ponownie ogląda paszport przerywając zbieranie odcisków palców służących za podpis osób niepiśmiennych. Znowu jej się coś nie podoba, dyskusja z koleżanką, telefon, zapytuję ładnie w hindy czy jest jakiś problem. Pani ze śmiechem zwraca się do koleżanki, że niby co ona ma mi odpowiedzieć jak ja bengalskiego nie znam, no ale po moim „hindi bolo” tłumaczy mi coś w hindi. Niewiele rozumiem, ale wychodzi na to, że muszę z powrotem iść do customs, żeby na doczepionym świstku napisać co przemycam. Wracam, dyktuję miłemu panu, że mam aparat taki to a taki, obiektywy, laptop itp. Wracam do pani. Wszystko ok. Wychodzę z Indii.

A w Bangladeszu idzie jak z płatka. Najpierw policja, w lewo za pierwszą budką, tam świstek do wypełnienia. Potem customs, kawałek dalej, za meczetem, pomiędzy jakimiś rozwalającymi się budynkami, przy polu z kozami. Pan patrzy się na listę przemycanych rzeczy, mówi do kolegi „ok ok”, ten mi każe złożyć autograf w księdze wejścia, koniec imprezy. Jestem w Bangladeszu na 100%.

Pijąc herbatkę zaczynają się złazić ludzie, obgadywać, robić zdjęcia komórkami. Jestem w Bangladeszu na 200%. Kilometr dalej jest skrzyżowanie, przy którym jest coś a la bus stand, kasa biletowa, knajpa i aptekarz z telefonem. Bus do Rajshahi odjeżdża o 14:50, jedzie 2:30h i kosztuje 115Tk. Obiad (ryż, kurczak, warzywa gotowane i surowe) 60Tk, czyli 2,40PLN. Telefon do Asita z Rajshahi nic nie kosztuje, bo Asit nie odbiera, nie odebrał też kiedy dzwoniłem do niego dwa dni wcześniej z Kalkuty. Coż, nie mam więc powodu do zostawania w Rajshahi, pewnie wezmę nocny bus do Dhaki. W autobusie oczywiście też ludzie zagadują, czasem w hindi, czasem w angielskim. Gość z siedzenia obok chce mi pomóc znaleźć bilet do Dhaki. Dojeżdżamy do Rajshahi. Sąsiad wysiada pierwszy, ja parę osób po nim. Dochodząc do drzwi słyszę wołanie „Jasek! Jasek!”. I tu chwila konsternacji, bo w zasadzie wszystkim dookoła mówię, że jestem „Dżek”, ale jeśli to nie sąsiad to kto? Przed autobusem czeka Asit, który chwilę po moim telefonie do niego oddzwonił do aptekarza, który mu powiedział, że jadę do Rajshahi. Megasurprise, jedziemy razem rikszą do znajomego już hotelu Sky (Malopara, blisko Sahib Bazar Rd, singiel za 200Tk), potem herbatka, żarcie (ryż, kilka wersji warzyw i ryb, kurczak, duża cola – 134Tk, niecałe 6PLN za dwie osoby), hotel, net, kino na laptopie, spać.


Tagged , , , , , , , , , ,

Comments are closed.