Jak na niedzielę przystało jest trochę roboty – naprawić podarte spodnie, net, pranie (w pokoju rzeczy słabo schną, więc trzeba skorzystać z pralni). No i kilka godzin spędzam na szukaniu treku. Biur jest dużo, ale sporo zamknięta, a to, w którym załatwiałem trek 3 lata temu chyba się zmyło. Rozpiętość cenowa 40-80$ jeśli idą 2 osoby, gdzieś na ulicy łapie mnie koleś z Altitude Cośtam (zapewne Altitude Tours & Treks, 90% tutejszych biur ma taką końcówkę) ze swoją propozycją i z informacją, że ma jeszcze 1 lub 2 chętne osoby. Staje na 32$ za dzień za łebka. Nie wiem czym się różni wersja za 80$ od wersji za 32$, ale kto nie ryzykuje ten nie je, najwyżej będziemy chodzić głodni i wyziębieni i nie dojdziemy do celu.
Chętna jest dziewczyna z Hawajów, spotykamy się w poniedziałek w biurze pozałatwiać wszystkie formalności. Cena wbrew wcześniejszym ustaleniom wzrasta o 3$, ale i tak jest niezła (i wróci do tych 32$ jeśli w międzyczasie ktoś jeszcze się znajdzie), więc się zgadzamy.
Koło naszego hotelu, po drugiej stronie ulicy rozpoczęła się jakaś buddyjska impreza modlitewna na cześć ofiar niedawnego trzęsienia ziemi. Wpadamy sobie na chwilę, popatrzyć jak mnisi sobie medytują, zrobić jakąś fotkę i wypić herbatkę, którą zostaliśmy poczęstowani. Przez to trzęsienie ziemi niestety zamknięta jest droga do północnej części Sikkimu, gdzie może być ciekawie, więc moje plany wyskoczenia tam na parę dni na razie muszą poczekać.
Generalnie czekamy na trek i na cudowne uzdrowienie nogi Marty grając sobie w karty, popijając browara, słuchając muzyczki, itp.
Przedłużenie permitu – najtrudniejszym punktem tej operacji jest wejście po schodach łączących Tibet Road i Kazi Road (potem tylko paręset metrów w prawo, tylko trzeba uważać, żeby nie przegapić znaku, który idąc od stronych schodów jest ustawiony tyłem). Potrzebny jest oryginał aktualnego permitu, na którym pan urzędnik umieści dodatkową pieczątkę i podpis, paszporty (miałem tylko swój, ale ksero Marty też wystarczyło) i parę minut wolnego czasu.
Z FRO idę na Main Jeep Stand, z zamiarem podjechania do Phodongu (po kilkukrotnej zmianie decyzji jadę/nie jadę), stamtąd jednak jeepów nie ma, więc biorę za 60INR taksę do North Jeep Stand, gdzie już samochodzik stoi gotowy do odjazdu. Brakuje tylko pasażerów, ja jestem pierwszy. Po 15 minutach zjawia się kolejny, po 30 kolejnych dwóch, a po godzinie z tzw. nienacka zapełnia się cały jeep. Ruszamy, profilaktycznie pytam czy o której najlepiej złapać jest powrotny transport i jedyny koleś mówiący po angielsku mówi, że dzisiaj już nie złapię. Jeszcze tylko dyskusja z pozostałymi pasażerami po nepalsku i co prawda nikt nie potwierdził, że na 100% nic nie ma, ale też nikt nie powiedział, że dam radę wrócić. Szybka dezycja – wysiadam, gdyby nie trek i jutrzejszy wypad z rana do Yuksom mógłbym nawet zostać w Phodogu na jedną noc, być może za tysiaka mógłbym sam wynająć jakiegoś jeepa, ale jednak trek ważniejszy, a tu może jeszcze wrócimy. Pasażerowie w tym czasie wołają kolejnego chętnego, który mógłby zapełnić miejsce po mnie. Do centrum wracam na piechotkę, drogę już znam, daleko nie jest – jakieś 15-20 minut.
Marta sobie bandażuje nogę w szpitalu, a ja idę po raz drugi na imprezę z okazji trzęsienia ziemi. Na początek zostaję poczęstowany obiadkiem w postaci tutejszego thali, czyli ryż i dużo różnych sosowatych rzeczy, surowa rzodkiewka w śmietanie na pikantno, jakiś twarożek w oleju i woda niewiadomego pochodzenia.
Potem idę piętro wyżej do sali gdzie siedzą mnisi a pod oknami naprzeciwko mnie siedzą babcie i kręcą młynkami. Mnisi recytują z kartek mantry, każdy jest przy innym fragmencie, każdy wydaje dźwięki na swój sposób, jedni bardziej śpiewnie, inni recytują mniej lub bardziej ekspresyjnie. Chłopak, obok którego siadłem, jest przy stronie 122. Gdy ją kończy bierze następny fragment od swojego sąsiada (który mu pokazuje dokąd doszedł – jest młodszy i czyta wolniej) i kontynuuje od wskazanego miejsca.
Co jakiś czas jedna z kobiet bierze 2 białe szale, wykonuje na początku sali rytualne ruchy rękami i pad na ziemię, idzie do siedzącego przed ołtarzem rimpoche (czy jak to się tam nazywa, tutejszy biskup czy coś w tym stylu, w każdym razie ktoś ważny, bo ma osobną toaletę zamknięta na kłódkę i z wywieszoną kartkę „only for rimpoche”), daje mu ofiarę pieniężną oraz jeden z szali otrzymując przy tym błogosławieństwo w postaci przyłożenia do głowy kartkę papieru, potem drugi szal wiesza przy ołtarzu i tyłem wraca na początek sali.
Na stole stoją termosy z herbatą oraz butelki z colą, spritem i fantą, serwowane co jakiś czas mnichom, którzy bez przerwy mantrują. Ten obok mnie jest już 23 strony dalej (zostało na oko jeszcze z 250), babcie spod okna wymiękają i wychodzą. Przy stronie 148 do budynku wchodzi gruby jegomość w czerwonej ortalionowej kurtce, dżinsach i kapeluszu. Wszyscy (poza mnichami zajętymi recytacją) kłaniają mu się, ten gestem ręki pokazuje, żeby nie wstawali. Ktoś ważny. Idzie z jakąś kobietą pod ołtarz złożyć 2 pomarańczowe szale i przyjąć błogosławieństwo od księdza. Pod okno wracają babcie z młynkami. Ja wychodzę, bo lunch nie chce już dłużej we mnie przebywać.
Połowicznym obejrzeniem w Denzong Cinema filmu Rascals z Ajayem Devganem i Sanjayem Duttem (obu panów nie trawię, ale tylko to jest w repertuarze) kończę 3-dniowy lekko bezproduktywny pobyt w Gangtoku. Po dzisiejszej wizycie Marty w szpitalu noga jeszcze nie jest do końca wykurowana, ale cały czas mamy jeszcze jeden w miarę spokojny dzień. Od jutra ponad tydzień bez netu.