Pushkar

W Subwayu na Connaught Place nie można zrealizować kuponów z Subwaya w Galmoku :(

Na Old Delhi poznajemy jakichś Białorusinów też jadących do Ajmeru, umawiamy się na wspólny dojazd z Ajmeru do Pushkaru. Najpierw z dworca jedziemy tuktukiem na bus stand. Cztery osoby, 6 plecaków (albo i więcej), trochę ciasno, ale to tylko kilka minut. Autobus przyjeżdża najpierw gdzieś na przody dworca (lepiej brzmi „na tyły”, ale to jednak chyba były przody), robi się pusty i bez problemu wskakujemy do środka. Po chwili zbiera się do wyjazdu, pojawiają się kolejni turyści, którzy jednak boją się wsiąść do jadącego (ale powoli) busa, 30 sekund później już jest za późno bo do drzwi dociera chmara tutejszych.

/Siedzący obok mnie w rooftopowej knajpie Argentyńczyk koloruje sobie kredkami kolorowanki dla dzieci/

Kiedy wydaje się, że autobus już jest pełny, na zewnątrz cały czas stoi kilkanaście osób. Ludzie w środku w trakcie przepychania coś bąkają na nas, siedzących wygodnie na przednich siedzeniach. Wszyscy się jakoś mieszczą (również paru turystów jeszcze dało radę). Na końcu wsiada pan biletowy, nie mamy pojęcia jak on chce wyegzekwować opłatę od wszystkich, bo kompletnie nie ma jak przejść do tyłu, ale pan biletowy znajduje sposób – przechodzi po poręczach krzeseł i zbiera ok. 1100 rupii, co oznacza, że do autobusu weszło prawie 100 osób.

W Pushkarze na dworcu i w drodze do hotelu jest trochę więcej osób niż gdy byłem w offseasonowym czerwcu, ale nie ma tłumów, których się byłem spodziewałem. Zaczynamy żałować, że zrobiliśmy rezerwację pokoju za 500 rupii od łebka. Tym bardziej, że poza dwoma łóżkami nic się tam nie mieści, nie ma okna, nie ma łazienki, nie ma kontaktu, żeby się podładować, nie ma niczego. Białorusini znaleźli coś ponad 2 razy taniej. Rozkładamy się na łóżkach na rooftopie zamawiając jakieś żarcie i czekając nie pamiętam już na co, a może po prostu odpoczywając, bo jest wygodnie.

Rano o 6ej zwijam się na targ pofocić. Poza wielbłądami, krowami i koniami, jest masa knajp, straganów, poubieranych ładnie laseczek chcących, żeby im zrobić zdjęcie i dać parę rupii. Niektóre tylko zagadują Hello, what’s your name, where you’re from etc., a gdy gadka się kończy próbują narysować na ręce hennę (za którą pewnie też chcą papierki, ale jeszcze żadnej się nie udało narysować na mnie całego wzorku). I mnóstwo fotografów, takiego stężenia wysokich modeli Canonów, Nikonów, aparatów, szkieł i statywów jeszcze nie gdy w Indiach nie widziałem. Niektórzy mają po dwa aparaty, do jednego 80-200/2.8, do drugiego coś szerszego, u Japończyków często rybie oko.

Jeden z takich skośnych z rybim okiem znalazł u wodopoju dla wielbłądów myjącą ręce starszą kobietę. Po kilku próbach trafienia z kadrem wydobył z siebie okrzyk radości i zawołał przyglądających się z paru metrów swoich kolegów. Ci podbiegli, oblegli panią ze wszystkich stron i sami zaczęli ją focić.

Gdzieś po 3h zaczynam mieć dość, idę jeść (w knajpie siedzą zapaleni fotografowie, jeden z małą cyfrową Leicą oraz z jakąś lustrzanką z długim szkłem, drugi ze starym manualnym Nikonem FM i manualną 50-tką), a potem poleżeć na rooftopie czekając aż mi się podładuje laptok. Albo tylko zerkając co chwila na ładowarkę czy jest już prąd, którego na początku nie było, potem przez moment był a teraz znowu nie ma.

Wieczorem idę na stadion na Bride Contest. Najpierw jakieś pokazy tańca na słabo udekorowanej scenie i z rwącą się muzyką. Ludzi jest na razie mało, załapuję się na miejsce pod dosyć wysoką scenę, ale nie wyższą niż ja więc, można próbować łapać jakieś ujęcia. Jeden ze fotografujących obok panów z dużym aparatem i szkłem na moje pytanie czy jest tu jako turysta czy jako dziennikarz odpowiada ze śmiechem, że i to i to. Fajna praca. Za jakiś czas zaczyna się pokaz piękności młody panien, mega udekorowane dziewczyny z całego świata (bo to konkurs dla przyjezdnych) łażą po scenie w te i w tamte, udzielają głupich odpowiedzi na głupie pytania, jedna wyjątkowo się podoba jakiemuś nawalonemu już starszemu lokalnemu, który próbuje wszystkimi siłami przekazać jej datek w postaci trzech 10-rupiowych banknotów. Gdy ludzie go wyganiają mówiąc, żeby nie robił wiochy ten wali z grubej rury i wyciąga dodatkowe 50 rupii. W końcu z lekką pomocą olewających sprawę policjantów zostaje wyrzucony na zewnątrz. Konkurs zbliża się do końca, za sobą zauważam, że przybyło mnóstwo kolejnych fotografów, dobrze, że byłem tu wcześniej. Wygrywa Kanadyjka. Chyba.

W niedzielę M jedzie rano do Ajmeru, ja z lekkim opóźnieniem idę najpierw na śniadanie, gdzie spotykam Vinita Guptę z Delhi. W Rajasthanie niektórzy ludzie mają sporo ziemi, ale nie bardzo mają co z nią zrobić. Na niczym innym się nie znają, jeśli ją sprzedadzą to nie zaczną innego biznesu tylko wszystko przepiją albo wydadzą w inny sposób. Vinit realizuje projekt, który ma takim ludziom pomóc (nie bardzo kojarzę dlaczego mieliby oni sprzedawać swoją ziemię, może jakoś uprawy nie idą i nada się ona do innych celów, mniejsza z tym), organizuje dla nich warsztaty fotograficzne, a zrobione przez nich zdjęcia wylądują w Delhi, Paryżu i Londynie na wystawach fotograficznych. Przy okazji sam się realizuje zdjęciowo robiąc fotodokumentację całego projektu. Daje mi namiary na parę miejsc w Delhi, którymi mogę być zainteresowany.

Łazimy sobie razem po targu, próbując ustrzelić coś ciekawego. Vinit co jakiś czas tłumaczy laskom dlaczego nie chcę im zrobić zdjęć, że niby im nie chcę dawać za to kasy (choć parę rupii już wydałem). To też, ale sporo z nich po prostu nie wygląda jakoś rewelacyjnie, a i światło nie pomaga w uzyskaniu ładnego obrazka. Jedna mówi, że będzie tańczyć gdzieś wieczorem.

W powrotnej drodze do hotelu przechodzę ulicą, która łączy dwie duże świątynie, Brahmy (jedyna w Indiach czy coś w tym stylu) oraz jakaś inna. Jest ok. 11ej, akurat trwa w tym czasie jakiś „spiritual walk”, jeden z punktów programu przygotowanego na kilkudniowy festiwal. Zagęszczenie ludzi jest niewiele mniejsze niż w autobusie do Pushkaru (dosłownie), jedyna możliwość ruchu to ta zgodna z kierunkiem ruchu pozostałych ludzie, inaczej przecisnąć się nie da. Do tego w tłumie utyka jeszcze kilka samochodów, które jeszcze długo nie pojadą ani do przodu ani do tyłu. Ja jestem zmuszony się cofnąć, na szczęście jestem w miarę blisko początku tłumu, uderzam w boczną uliczkę i wracam do hotelu na około.

Z Vinitem spotykamy się jeszcze po południu na stadionie wokół dzieciaków chodzących po linie i przekładających sobie kółka przez ciało. Idziemy na tzw. sunset point, gdzie jest kilka stad wielbłądów. Za chwilę ruszą z powrotem do swoich wioch, a wzdłuż karawany i przed nią ustawi się spora grupa fotografów próbujących upolować coś ciekawego przy zachodzącym słońcu. Najwięcej chyba jest jednak tutejszych, ale jest też oczywiście grupa znajomych Japończyków i kilku z innych krajów. Rok temu podobno całe wzgórze było usłane wielbłądami, teraz jest trochę skromniej, ale to może dlatego, że to już kolejny dzień festiwalu i część już się zmyła.

Kartkowo-telefonicznie zgadujemy się z M na wesołe miasteczko. Najpierw diabelski młyn za 20 rupii, potem jakaś inna kręcioła, potem wpadamy na stadion, gdzie trwa akurat „Cultural program”, mało interesujący, więc wracamy z powrotem zachodząc jeszcze do „Indian Circus” – też szału nie ma, ale 30 rupii można sobie obejrzeć. Na wesołym jest jeszcze kilka innych atrakcji, ale zostawiamy na jutro.

A jutro znajdujemy knajpę Baba Roof Top Restaurant z darmowym wifi, sensownymi cenami i dobrymi kanapkami na chlebku typu pita. Na stadionie mają być jakieś różne zawody, ale nic ciekawego nie znajdujemy. Dopóki nie spotkamy się znowu w wesołym miasteczku mamy czas wolny, M na zakupy, ja na podładowanie baterii przed wieczornymi niezbyt ciekawymi eventami, obróbkę fot i inny maintenance.

Tagged , , , , ,

2 Comments

Gangtok – Delhi – Pushkar

Pobudka o 5 rano, na śniadanie banany i kupione wczoraj u Bakersów torciki z wisienką. Po 4.5h jazdy autobusem docieramy do Siliguri, potem rikszą do NJP a stamtąd pociąg do Delhi. W Siliguri akurat rozstawiają wzdłuż rzeki bananowo-bambusowe wielkie dekoracje z okazji jakiejś pujy. Później podobne imprezy rozstawione nad prawie każdą rzeką widzimy z pociągu. Ta w Siliguri była jednak największa i gdyby nie to, że mamy się w Delhi spotkać z kolejnym tandemem Marta-Jacek to można nawet pomyśleć o zostaniu.

W pociągu (Super Fast Express, więc ma opóźnienie nie 7h jak na trasie Delhi-NJP ale tylko 5h), dostajemy info o wypadku na Okęciu, M&J dolecą dopiero za parę dni.

Na Paharganju są jeszcze resztki dekoracji po Diwali. Łazimy w te i wewte znajdując knajpy z momo, za którymi zdążyliśmy się już stęsknić.

Następnego dnia idziemy sobie do Lodi Garden, pani w Biurze Informacji Narodowej nie była zbyt pomocna w kwestii jak tam się dostać, do tego Janpath rozkopany przez budowę kolejnego odcinka metra i trochę się przeszliśmy zanim znaleźliśmy przystanek autobusu 522. Po powrocie na Paharganj cancelujemy bilety na pociąg dla M&J, idziemy na momo, szukamy knajpy ze schabowymi (niestety już jej nie ma) i idziemy przecekać do hotelu do 3ej w nocy, bo o 4:30 jedziemy do Pushkaru. Cenę za rikszę z Paharganju na dworzec Old Delhi zbijamy z początkowy 250INR do 100. I tak ze dwa razy za dużo.

Tagged , , , , , , , ,

2 Comments

Khecheopalri Lake, Ravangla, Gangtok

Khecheopalri Lake

Pytamy o jeepa do Gezingu, żeby się stąd wydostać, jest niby jakiś o 8ej rano (późniejszych już nie ma), a że jest dopiero 7 to spokojnie jemy śniadanko. Podchodzi ktoś i mówi coś w stylu „nine zero …”, czyżby jechał o 9ej? Nie, chodzi o rejestrację samochodu, którym będziemy jechać. Jemy dalej. Podchodzi znowu ten sam ktoś i mówi, że kierowca chce pogadać. Okazuje się, że jedzie nie o 8ej, ale o 7ej (jest 10 po 7ej), a na 8ą nie ma już miejsc. Czyli zwykła ludzka pomyłka jakich w Indiach ponad miliard. Olewamy jeepa, idziemy na piechotkę do Khecheopalri Lake. Pierwszy drogowskaz do jeziora jest jeszcze w Yuksom, kawałeczek przed pocztą. Po stromym zejściu docieramy do drogi w Lethangu, gdzie za mostem jest kolejny drogowskaz i schodki prowadzące w górę. Kawałek dalej jest zejście w dół do mostu nad rzeką (M tam rezygnuje), a potem stromo w lesie pod górę. Docieram do kolejnego drogowskazu w zupełnie debilnym miejscu, bo nie ma tam żadnego skrzyżowania ani niczego co by sprawiało, że dalsza droga nie jest oczywista. Za to po kolejnym małym mostku i stromym podejściu, tam gdzie od niby głównej ścieżki odchodzi inna w lewo takiego drogowskazu już nie ma. Trzeba iść w to lewo, ja idę prosto, potem rozgałęzień zaczyna być coraz więcej, ludzie zbytnio pomocni nie są (mówią, że trzeba iść tam czy siam, ale kierunek nie zawsze jest dobry). Błądzę przez godzinę wchodząc w jakąś puszczę, zostawiając sobie strzałki z gałęzi na skrzyżowaniach, wracam. Jest dopiero 13ta, jestem już trochę zmachany i bez wody, ale daję sobię ostatnią szansę i odbijam w kolejną boczną dróżkę. Tam już ktoś mówi mi, że dobrze idę i do jeziora jest tylko jakieś 10 minut. No i tym razem jest to prawda. Jezioro jak jezioro, z drogą dookoła z ławeczkami i koszami na śmiecie (!), wzdłuż drogi porozwieszane modlitewne flagi. Mnie bardziej interesuje woda, która mi się skończyła i jakieś jedzenie, pytam po angielsku jakiegoś mnicha stojącego w drzwiach czegoś, co wygląda jak miniklasztor, nie rozumie, więc przechodzę na hindi. „Khana this way” mówi. Więc dochodzę do głównej bramy wejściowej, gdzie jest napisane, że wstęp 10 rupii. Ha! Jestem dychę do przodu. Ale z żarciem jest problem, są trzy knajpy, w jednej można kupić tylko ciastka itp., w drugiej nic nie ma, w trzeciej może być tylko veg noodles czyli zwykła zupka chińska z dodatkami. Biorę ją plus trochę picia i spadam nie robiąc żadnej foty, nie bardzo jest co. Idąc z powrotem dochodzę boczną dróżką do feralnego skrzyżowania a stamtąd już dalszą drogę znam.

Przy moście w Lethangu, stoi dwóch lokalesów czekających na jeepa w kierunku przeciwnym niż mój, pytam czy coś jedzie o tej porze do Yuksom. Tak, za 1-2 minuty powinno coś być. Im nigdy nie można wierzyć, pewnie miał na myśli 1-2 godziny, ale tylko tak zdążyłem pomyśleć a przyjechał mój jeep. W środku nie ma miejsca, staję na zewnątrz na schodku, rękami łapię się za jakieś rury na dachu i tak sobie na zewnętrzu jadę parę kilometrów, dopóki się nie rozluźni (zarówno jeśli chodzi o pasażerów jak i 12 worków cementu pod siedzeniami).

Ravangla – Gangtok

Rano bierzemy jeepa do Gezing (odjeżdża z godzinnym opóźnieniem, bo jeszcze zbierał ludzi z wioski; kiedy ich przywiózł do centrum część z nich przesiadła się do innego jeepa tworząc lekkie zamieszanie) a stamtąd od razu do Ravangli. W Ravangli w zasadzie nic interesującego nas nie ma poza internetem, targiem warzywnym i restauracjami, gdzie można zjeść momo (o ile z mięsnymi pierożkami nie ma problemu to wegetariańskie trafiają się rzadko). Hoteli też jest pełno, bierzemy jakiś za 200INR (pokój obok kosztował 3 razy tyle, choć zupełnie nie wiem czym się różnił), następnego dnia rano chłopak z hotelu mówi, że się pomylił, że miało być 200 do osoby, ale dla jest już po ptokach. Na nasze goodbye odburkuje coś pod nosem.

Jeszcze poprzedniego dnia po południu robimy sobie spacerek do Bon Monastery, gdzie niby miała być puja. I była, choć spodziewałem się trochę większej ilości mnichów a nie tylko jednego, który poza mruczeniem mantry uderzał co jakiś czas w jeden bęben i dzwonki/talerze i drugiego młodego, który chodził z 2 łyżkami w te i z powrotem wylewając coś na trawę. Do megakoncertu na kilka trąb i dużo perkusji takiego jak w Miriku tym jeszcze trochę brakuje. Wracamy zahaczając pod drodze do knajpy z szyldem, na którym jest napisane, że mają hotdogi. Ale nie mają.

Wieczorem gra jakaś kapela z okazji Diwali na trochę rozstrojonych gitarach, a w nocy słychać głośne śpiewy z hotelowego korytarza. Rano po napchaniu się momosami wsiadamy do jeepa do Gangtoku gdzie spotykamy Izraelitów z treku. Ponieważ jest sobota to u Artura gra kapela, mają wakat na perkusistę, więc dobieram się do bębenka i sobie dżemujemy do późnej nocy (czyt. do prawie 22ej).

W niedzielę udaję się do Phodongu (droga przejzdna, ale jest sporo zniszczeń przez trzęsieniu ziemi) z zamiarem przenocowania tam i zobaczenia tam jakiegoś kolejnego buddyjskiego klasztorku. Niestety wszystkie hotele (a jest ich ze 4) są nieczynne, zjadam więc klasyczną bengalską krowę z ryżem i dowiaduję się, że może być problem z powrotem do Gangtoku, bo skończyło się Diwali i studenty darmozjady masowo tam wracają. I faktycznie wszystkie przejeżdżające lub zatrzymujące się na lunch jeepy są pełne. Ale po jakiejś godzinie czekania zjawia się w miarę pusty, pytam czy się mogę zabrać i okazuje się, że mogę i co więcej kierowca nie chce ode mnie pieniędzy. A więc daje się w Indiach złapać takiego prawdziwego stopa! No może nie w Indiach, tylko w Sikkimie. Dojeżdżam prawie pod sam hotel. Dojechałbym dokładnie pod hotel, gdybym wiedział, że tam potem skręci, ale i tak zostały mi tylko 3 minuty pieszo, więc nie jest źle. Wieczorem znowu gram z chłopakami u Artura na bębenku, impreza się rozkręca, sporo ludzi (lokalesów), ludzie się dobierają do instrumentów i do mikrofonów, właściciel stawia mi browary, bawimy się do 2ej w nocy, ktoś podwozi mnie samochodem do hotelu (który jest 300m dalej), grubo.

W poniedziałek Dominos Pizza i „Ra One” w kinie (znowu obejrzane do połowy, kolejny badziew, tym razem z Szaruchem i Kareeną). Jutro jedziemy do ciepłych krajów.

Tagged , , , , , , , , , , , , ,

1 Comment

Lamuni – Goecha La – Yuksom

Trek na Goecha La, c.d.

Długo nie śpimy, pobudka ok 3ej w nocy, jest zimno, ale myślałem, że będzie gorzej. Przez jakieś 2-3h idziemy po ciemku z czołówkami co chwila przełażąc przez oblodzone strumyki przecinające ścieżkę. Za pierwszym viewpointem zaczyna się przejaśniać, choć już szczyty gór są oświetlone wschodzącym słońcem. Tu nam się kończy permit, takie indyjsky myk na zaoszczędzenie kasy przez agencję, ale idziemy dalej. Za viewpointem stromy ośnieżony zygzak w dół, nie bardzo jest się czego przytrzymać i łatwo jest polecieć w dół. Potem chwila przez piaskowo-śnieżną pustynię, jakieś większe kamyki, wchodzimy na morenę i dwie godziny za viewpointem (cyzli ok. 8ej rano) jesteśmy na szczycie. Śniadanie, rum, zdjęcia i wracamy. Najpierw do Lamuni na lunch, potem dalej przez Tenzing do Kukchurung, gdzie nocujemy w chatce.

Rano jest strasznie zimno, przymrozek, idziemy w lesie zboczem gory do Tshoki, do tego niebo jest zachmurzone, więc widoczków nie ma. W Phethang jemy lunch. Spotykamy tam 3 starszych Polaków, którzy jak tylko przyszli i się dowiedzieli, że trekujemy z Izraelitami zaczęli z nimi gadać po ichniemu. Do Tshoki sobie zbiegam w 50 minut (w górę było to 2:30h). Tam nocujemy, chociaż chcieliśmy trochę dalej w Bakhim, ale Radek coś smęci, że tam dużo turystów i nie ma miejsc. Lądujemy w małym pokoiku, ale w miarę ciepłym. Kolacja dzisiaj jest wyjątkowo obfita, jest też ciasto na do widzenia oraz nasz rum, który Radek sobie przywłaszczył bez pytania. Marzy nam się jednak pizza i jak na złość siedząca w jadalni ekipa z Belgii dostaje na obiad właśnie pizzę.

Z Tshoki do Yuksom zbiegam dalej, mijając po drodze miliard turystów z Darjeelingu, którzy tu przyjechali trenować wspinaczkę. Zatrzymuję się w jeziorku przy wodospadzie pod mostem na godzinkę, żeby się obmyć i poleżeć na kamieniu ogrzewanym słońcem, dochodą M i kucharze, jemy, lecimy dalej. Lądujemy w hotelu Demazong, po jakimś czasie dochodzą jaki z naszymi plecakami a my idziemy do knajpy spróbować tutejszej pizzy, która się okazuje być najlepszą pizzą („pizzą”, nie liczę klasycznych pizzerii) jaką jadłem w Indiach. Na ulicy dzieciaki świętują Diwali strzelając petardami, machając zimnymi ogniami itp. Koło siódmej jednak przychodzi groźny pan policjant i rozgania towarzystwo.

Trek był krótszy o 1 dzień (7 zamiast 8), ekipa z agencji może nie była taka fajna jak poprzednio, ale przynajmniej mieliśmy lepszą pogodę.

Tagged , , , , , , , , , , ,

2 Comments

Gangtok – Yuksom – Lamuni

Pierwsza część treku na Goecha La: Yuksom, Tsokha, Dzongri

Z Gangtoku ponoć nie ma porannego jeepa bezpośredni o do Yuksom, jedziemy więc najpierw do Gezingu o 7ej rano, tam mamy 1.5h na zrobienie paru fotek i żarcie, a potem w prawie pustym jeepie ruszamy do Yuksom. Jest kilku pasażerów, ale jadą tylko kawałeczek (z resztą po znajomości, bez płacenia, chyba, że mają miesięczny), jedna dziewczyna tylko jedzie prawie do końca, ku naszemu zdzwieniu wysiada gdzieś w środku lasu.

W Yuksom spotykamy się z Lauren z Hawajów oraz z Namą i Yuvalem z Izraela, którzy idą z nami na trek. Meldujemy się w hotelu Denzong w 4-osobowym dormie za 80INR od łebka (ale jesteśmy tam sami). Ciepły prysznic jest w pokoju obok, w którym aktualnie nikt nie mieszka.

Kucharz, który z nami idzie okazuję się być tym samym kolesiem, z którym robiłem trek 3 lata temu. I na dodatek mnie pamięta.

Następnego dnia z rana idziemy do szpitala, gdzie za 50 rupii lekarz wystawia zaświadczenie, że możemy iść dalej. Długo nie idziemy, 4godzinna wędrówka prowadzi przez zalesione zbocze góry, krajobraz dookoła wygląda jak Mała Fatra powiększona tak ze 3 razy. Po drodze mijamy kilka mostków oraz osuwiska kamieni spowodowane przez niedawne trzęsienie ziemi (efekty widać było też kiedy jechaliśmy jeepem do Yuksom). Docieramy do jakiejś pustej chatki, gdzie pytamy naszych kucharzy (przewodnika nie ma, bo wyruszy dopiero jutro z Lauren, która czeka na swój paszport) czy mogą nam rozpalić ognisko. Słyszymy, że nie, bo to jest „not allowed”, więc próbujemy sami. Większość czasu spędzamy na próbie podtrzymania słabego ognia, w końcu dostajemy kolację, w trakcie której kucharze obchodzą zakaz i sami znajdują lepsze kawałki drewna i podpalają je benzyną tworząc sensowne ognicho. Gdy zaczyna być widać gwiazdy zaczyna też padać. Gwiazdy znikają – deszcz też się kończy.

Kolejny dzień jest deszczowy, zakładam przeciwdeszczowy worek, który kupiłem w Yuksom za 40INR. W tym czasie na Goecha La jest burza śnieżna i niektórzy zawracają nie dochodząc do celu. Jeszcze chwilę zboczem, potem schodzimy ostro w dół do rzeki a potem cały czas pod górę, najpierw do Bakhim, gdzie pijemy herbatkę i częstujemy lokalesa polską wiśniówką („It’s a miracle!”) a potem niecałą godzinę do Tshoki. Tam miałem ochotę na tongbę (jakiś trunek z jakichś ziaren zalewanych wrzątkiem), ale się skończyła, kupuję więc piwko, którego w knajpce jednak nie wypijemy, bo podobnie jak z ogniskiem jest „not allowed”. Dochodzą do nas Lauren ze swoim paszportem oraz nasz guide Raj, którego nazywamy Radek.

Rano dochodzimy do Photheng albo jakoś tak (cały czas pod górę po ścieżce ułożonej z kamieni albo z drewnianych bel pośród poskręcanych drzew), polanki na 3500m, gdzie jemy obiad, potem przez jakieś już mniej zalesione górki a la połoniny bieszczadzkie do Dzongri, gdzie śpimy nie w namiotach, ale w jakieś chatce. Strzelamy sobie po szocie załatwionego przez Radka rumu, poznaję nowe słowa – polskie słowo „troczki” (w moim śpiworze zepsute) oraz „tarka” po angielsku, ale już zapomniałem jak jest.

Z chatki jeszcze przed wschodem słońca wychodzimy na pobliski szczycik 4500m popatrzeć na okoliczną panoramkę. Widać wszystkie ważniejsze górki, w tym Kandzendzongę. Kilka fotek i zmarznięci wracamy na śniadanie. Kupiona wczoraj czapeczka zdecydowanie się przydaje. Potem po krótkim kawałku w górę trawersujemy góry (zatrzymując się co jakiś czas na odpoczynek i widoczki) dochodząc do momentu, gdzie zjeżdża się ostro w dół do rzeki. Kilkoma mostkami przechodzimy przez rzekę, wzdłuż której potem idziemy lekko w górę, dochodzimy do Tangsing, czy jakoś tak, tam jemy i potem już po prostym jeszcze jakaś godzinka i jesteśmy w Lamuni, punkcie startowym do głównego celu. W Tangsingu jest ekipa atakująca niebawem górę Japuno, czy jakoś tak, ok 5500m. Szukając treku w Gangtoku w jednej z agencji widziałem przygotowane na tą wyprawę pudła. Taka wycieczka na Japuno trwa ponoć 18 dni i kosztuje ok 100$ za dzień. Góra podobno dosyć technicza, jak wszystkie w okolicy. Z tego co się dowiedziałem nie ma pobliżu czegoś stosunkowo łatwego.

Dochodząc do Lamuni wbijam od razu do namiotu kucharzy, bo tam grzeje kuchenka i jest w miarę ciepło. Gdy widzą dochodzącą M wołają „Dawaj herbatę! Dawaj herbatę!”. Ubrani we wszystko co mamy kładziemy się spać.

c.d.n.

Tagged , , , , , , , , , , ,

2 Comments