W mieście ulicą płynie taka sama rzeka hindusów jak rano. Licząc, że przepustowość jest 10 osób na sekundę przez cały dzień daje to jakieś pół miliona (moje bardzo zgrubne wyliczenia potwierdza LP). Część osób idzie, część stoi na coś czekając. Koło 18ej nagle wszyscy się zatrzymują, zaczynają krzyczeć w ekstazie, składają ręce do modlitwy, wyciągają aparaty (głównie te w komórkach). Na szczycie góry pojawił się mały jasny punkcik, zapłonął tam ogień – dawno dawno temu w postaci ognia na Mt. Arunachala pojawił się św. Shiva, jest też mnóstwo jeszcze mniejszych punkcików – to ludzie, którzy się wspinają na górę, kiedyś pewnie ze świeczkami, dzisiaj obstawiam, że raczej z latarkami. W całym mieście zaczynają strzelać petardy i sztuczne ognie. Idę na dach hotelu popatrzeć i może jakieś foty porobić.
Kiedy chcę wrócić do pokoju okazuje się, że drzwi na dach są zamknięte od wewnątrz. Pukam, stukam, ale nic się nie dzieje. Na dole na dworze siedzi jakiś hotelowy ziom, więc krzyczę do niego, ale obok ma ulicę z rozkrzyczanym tłumem, wokół strzelają petardy, a do tego przy hotelu rozstawiła się jakaś kapela i coś bzyczą na cały regulator. Gość mnie nie słyszy. Kapela na chwilę przestaje grać, krzyczę ponownie, spogląda w górę, krzyczę po angielsku, że drzwi zamknięte. Wszedł do hotelu, ale czekam i czekam i nic, wyszedł z hotelu i znowu sobie siadł na ławeczce. Kapela znowu zaczęła grać. Po dłuższej chwili (długie mają te kawałki) próbuję ponownie, tym razem po tamilsku wołam „Inge va”, co znaczy „cho no tu”. Wstał, wszedł do hotelu, czekam i czekam i znowu nic, znowu wyszedł i siadł na ławeczce. Kolejna próba jest już skuteczna, bo pojawia się manager gadający po ludzku, zdzieram gardło „DOOOOOOORS!!!!! CLOOOOOOSED!!!!” – poskutkowało, drzwi się po chwili otwierają, ale w sumie pół godziny odczekałem w niepewności czy nie będę musiał spać na dachu. Żeby chociaż było gniazdko gdzie się można podłączyć z laptokiem…
Wychodzę jeszcze raz na zewnątrz coś zjeść. Przy świątyni pali się już nie tylko beczka ale i teren wokół beczki, policja usuwa ludzi sprzed ognia zwężając barierkami przechodliwą część ulicy o połowę, na szczęście o 22ej tłum już jest trochę mniejszy.
Idę do Hotelu Kanna na chilli parotę. Nie ma. Kupuję banany i ciastka i wracam do hotelu. Ogień przed świątynią jest ugaszony. Kapela przed hotelem gra jeszcze co najmniej do 1ej w nocy.
Wieczorem jest ciąg dalszy procesji, która rozpoczęła się rano, ale mnie tu jeszcze nie było – przejazd wielkich kolorowych wozów. W kolejne dni są kolejne procesje z posągami różnych bogów ciągniętymi na traktorach. Jest też słoń, który trąbą błogosławi chętnych.
Na każdym rogu masa policjantów, w sporej części sfeminizowana. W wielu miejscach, i w jakichś przybytkach dla wiernych i pod prywatnymi sklepikami rozdawane jest darmowe jedzenie (ryżowa papka z sosem lub ryżowe kulki). By żyło się lepiej w następnym życiu, tym rozdającym oczywiście, nie tym jedzącym. Ja jednak wolę chilli parotę w jednej z knajpek, jedna z niewielu dobrych rzeczy tutaj. Dwa razy trafiłem w odpowiedni czas, kolejne dwa razy przyszedłem za późno i musiałem szukać alternatywy.
Ostatniego dnia (teoretycznie podczas pełni, ale na moje oko do pełni brakuje jeszcze 1-2 dni) świątynia zostaje otoczona barierkami i kordonem policjantów, przed świątynią stoi metalowa beczka, w której płonie ognisko, ludzie przechodząc obok niej (zatrzymać się na dłużej nie da, bo tłum napiera, w ogóle przejście tego fragmentu jest dosyć hardkorowe, łatwo zostać stratowanym – swoją drogą parę tygodni wcześniej w Haridwarze na jakiejś religijnej imprezie nie obyło się bez ofiar, wiem, bo pisali w gazetach) wrzucają do niej łatwopalne materiały, składają ręce coś tam przy okazji pokrzykując i idą dalej. Znaczy są pchani.
Od rana ulicami przelewa się rzeka ludzi, myślałem, że pierwszego mojego dnia tutaj jest ciasno, ale nie, ciasno jest ostatniego dnia. Pojawiają się znikąd, idą część nie wiadomo dokąd, część może na 14-kilometrową rundkę wokół pobliskiej góry (sam się raz przeszedłem, szału nie ma, ale jest parę małych świątyń, czasem jakiś ksiądz zaciągnie do środka i powie co to za świątynia, inny czymś poczęstuje, generalnie miło, tylko gorąco), a część na szczyt góry.
C.D.N.
Trochę przed 5 rano przyjeżdża autobus 27B jadący na dworzec autobusowy skąd jadę prościutko do Tiruvannamalai. Nazwy miast tu są trochę długie, więc Tamilowie sami je sobie skracają, na tablicy zamiast pełnej nazwy jest T.V.Malai.
Dojeżdżam, wysiadam, szukam noclegu. Pierwszych kilka hoteli już zapchanych. Gdzieś dalej trafiają się klity za 2000ru (ponad 130pln), kolejne znowu zapchane, w końcu jakiś za 4000ru za 4 noce, 500 za pierwszą, 3500 za 3 pozostałe. Nie jest dobrze, ale tego się spodziewałem, ludzie zjechali na tutejsze święto Karthikai Deepam (co według mojej wiedzy oznacza „pełnia w miesiącu Karthikai”) i znalezienie czegoś sensownego może być trudniejsze niż w Pushkarze. Łażę jeszcze trochę, znajduję spanie na pierwszą noc za 200, na kolejne 3 noce idę do innego hotelu gdzie wytargowuję 900/noc. Drogo.
A do Tamilów ja na razie zastrzeżeń nie mam, tylko nie idzie się dogadać, mój słownik tamilski to jakieś 10 podstawowych słówek (dzień dobry, chodź tu, daj kawę, dziękuję, idź już), literki znam dwie, dobrze, że cyfr używają normalnych a nie swoich wynalazków jak np. w Bengalu jednym czy drugim. Jedzenie takie sobie, głównie ryż lub średnio zjadliwe przetwory z ryżu, do tego jakieś równie średnie sosiki. Przynajmniej zdarzają się fajne cukiernie i mniej lub bardziej znane owoce.
C.D.N.