Bingzhongluo

Przed Bingzhongluo pobierają myto od turystów w wysokości 100y, próbuję ich przechytrzyć mówiąc, że nie mam kasy, ale cwaniaki są mądrzejsze niż myślałem. Jest hotel Alou z dormami po 30y, są przyzwoite knajpy, okolica jest bardzo ładna, pada deszcz. W hotelu jest jeden śmieszny Koreańczyk, wygląda całkiem normalnie ale poza dziwnymi eksperymentami jakie przeprowadzał w przeszłości typu ścisły post przez 13 dni (100% ścisły – bez jedzenia i bez wody) to tutaj przyjechał po to, żeby przejść 500km wzdłuż Nujiangu do zamkniętego teraz całkowicie Tybetu i poszukać wioski, w której mieszka jakiś człowiek, o którym czytał książkę. Wyposażony jest w baterię słoneczną, urządzenie do pakowania próżniowego, filtry do wody itp. A ostatnio wpadł na pomysł kupienia młodego osiołka, który by targał jego ciężki plecak i sprzedania go po skończeniu wyprawy, osiołek będzie starszy i mądrzejszy, więc ma nadzieję sprzedać go drożej.

Dzień drugi – pada deszcz.

Dzień trzeci – rano nie ma ani deszczu (przeważnie) ani prądu we wsi (i nie będzie przez najbliższe 10 dni), dobre warunki, żeby zrobić sobie spacerek parę km w na północ. Wchodzę na jakąś górę ze wsią, docieram do tunelu w budowie, miły pan pasterz z fajką mówi, że dalej nie przejdę, robię zdjęcie temu tunelu oraz panu pasterzu z fajką i złażę na dół (kawałek zjeżdżam zastopowaną ciężarówką), wracam. Po południu pada.

Przy okazji popatrzyłem sobie na mapy w hotelu i wyszło, że z Dulongjiangu poszedłem nie na północ jak mi się wydawało tylko na południe. I nie tak daleko za wsią, do której doszedłem, była cała seria kolejnych. A jak się pódzie na północ to też jest masa chałup po drodze. Tak czy siak trzeba będzie wrócić w okolice ale jak będzie bardziej sprzyjająca pogoda, najlepsza jest ponoć w okolicach sierpnia. Treki są w okolicach 500y za dzień (np. dojście do Dulongjiang plus krótki spacer po okolicach to 8 dni, czyli 4000y czyli ponad 2000pln…), jak nie będzie tak lało cały czas to i będzie większa szansa na paroosobowy trek, samemu to jednak trochę drogo wychodzi.

Dzień czwarty – pada, uderzam z rana do Fugongu (41y) a stamtąd o 17ej jest nocnik do stolicy za niebotyczne 297y, na który ledwo co zdążam bo znowu między Gongshanem a Fugongiem musimy się często zatrzymywać na mijanki i inne takie.

Po drodze jest kilka miejsc, które mają potencjał krajokulturoznawczy (choć wg skrawka mapy, który obejmuje te tereny niekoniecznie tam musi być coś ciekawego), spisuję sobie ku pamięci, trzeba mieć jakieś plany na przyszłość. Od południa:

  • na odcinku ok 55+/-15 minut przed Fugongiem są: ładnie położony ryżowy tarasik, droga na zachód koło jakiejś spiczastej dwugóry i przyzwoity wodospadzik
  • km226 – Fugong (dla orientacji)
  • km231 – fajny mostek na skalny cypel, ścieżka na szczyt
  • km234-246 – spore tarasy ryżowe, ładniej powinny wyglądać z góry lub z drugiej strony rzeki (jest most)
  • km253 – droga na zachód, most i busiki
  • km254-258 – góry wysokie, ładne tarasy ryżowe, most i sklepy z suwenirami
  • km268 – Li San Di (są hotele)
  • km288 – prawdopodobnie Maji (są hotele)
  • km310-318 – sporo dróg na wschód i zachód (są mosty), do tego na km316 mała wiocha z dużym bazarkiem, zapewne był to sobotni cotygodniowy market day

Mapy zripowane z hotelowej ściany (full hd):

Tagged , , , , , , , , , , , ,

Comments Off

Spacerek po okolicach Dulongjiang i powrót

Z rańca wymeldowuję się i ruszam wzdłuż rzeki. Pochmurno, kropi mniejszy lub większy deszczyk. Jak nie deszcz to leje się na mnie wodospad z góry albo muszę brodzić w wielkiej kałuży, gdyż nie było dla niej obejścia z kamieni. Dochodzę po 3h do wioseczki, która pewnie jeszcze nie dawno była fantastyczną wioską gdzieś w dżungli, ale jest rozbudowywana i delikatnie straciła swój urok. Tu i w wielu innych miejscach w okolicy budowane są lub już stoją gotowe takie niby osiedla jednakowych domków. We wiosce jest most, za mostem jest droga ale z przyczyn ode mnie zależnych (fakt, że mój prawy laotański but się rozwalił jeszcze bardziej też ma pewne znaczenie) i po długim rozmyślaniu nad sensem wracam z powrotem do Dulongjiangu. Za wioską na pewno jest kolejna, musi być skoro jest droga i druty wysokiego napięcia, nie wiem jednak czy za 3km czy za 30.

Rano pada, spadam stąd. Momentami nawet bardzo pada, zastanawiam się czy w ogóle w taką pogodę pojedziemy. W końcu ruszamy chwilę po 7ej rano, ale moje obawy nie były bezzasadne. Pominę kilka większych kamieni, które spadły w ciągu ostatnich dwóch nocy, gorsze były osuwiska. Przed obydwoma wszyscy wysiadają z samochodu, który dosyć ryzykownie manewrując przejeżdża po kamieniach (za drugim razem biorę plecak z kosztownościami ze sobą, tak na wszelki wypadek). Do tego w momencie gdy przechodzę przez drugie osuwisko z góry zaczynają lecieć kolejne kamienie, prędko się ewakuuję prawie gubiąc swój prawy laotański klapek. Na szczęście tylko dwa takie miejsca.

Pod koniec trasy kierowca się zatrzymuje i pokazuje, że znowu trzeba wysiąść. Niektórzy wychodzą, niektórzy nie, stoję na dworze razem z trójką lokalesów nie wiedząc o co chodzi. Dopiero kiedy jeep rusza bez nas przypominam sobie o myku, o którym powiedziała mi turystka w Fugongu – droga jest zamknięta dla foreignersów (i jak widać dla niektórych „nielegalnych” lokalnych), po drodze jest policyjny checkpost, który obchodzimy skrótem kryjąc się za drzewami przez władzą. Po paru minutach jesteśmy z powrotem w aucie i już tylko kawałeczek brakuje do Gongshanu.

Jem, kupuję buty, który widziałem 2 dni wcześniej w promocji (oby starczyły chociaż na kolejny miesiąc) i pakuję się do busa do Bingzhongluo.

Tagged , , , , , , , ,

Comments Off

Gongshan – Dulongjiang

Zgodnie z planem wstaję wcześnie rano i uderzam na poszukiwanie busika do Dulongjiang. Jadę jeepem chwilę po 7ej (ale na ulicy stoją jeszcze 2 czy 3 inne busiki), kosztuje 100y a przejechanie prawie 100km trwa 4h. Przez cały czas są widoki, a to na Puli River z wysokości na samym początku (zaraz za Gongshanem, na tyle blisko, że można sobie zrobić krótką przechadzkę, najpierw trzeba przejść kawałek w stronę Bingzhongluo a potem skręcić w lewo za rzeką dobijającą do Nu), a to na bujnie zazielenioną choć położoną nieledwie na granicy śniegu dolinkę z masą malutkich jeziorek, a to na tuziny rzeko-wodospadów spadających ze stromych zboczy, przez niektóre z nich przebijamy się samochodem. A na samym początku słońce przebijające się przez chmury i drzewa i rozświetlające zamgloną dolinę, wszystko wygląda magicznie…

Albo to tylko wrażenie spotęgowane lekkim oddaleniem od cywilizacji.

Budowany jest nowy tunel, który skróci drogę o ładnych kilka(naście?) kilometrów. Drogę, która na samym początku (do wjazdu do tunelu) i na końcu (od wyjazdu) jest w dużej części świeżutko wyasfaltowana, czasem nawet widać jeszcze stojące na niej walce, natomiast środek jest w stanie spowalniającym jeep do kilkunastu km/h. Gdzieś musimy się troszkę cofnąć, żeby przepuścić ciężarówkę z naprzeciwka, a cofanie na skraju urwiska, nieutwardzonego zresztą może podnieść ciśnienie, jeden mały błąd kierowcy czy ziemia, która zmiękczona przez padający deszcze może nie być w stanie nas utrzymać, i leżymy. Nawet niekoniecznie musi to być błąd, raz mijamy samochód z rozwalonym przez spadający głaz dachem. Takich zwalisk jest pod drodze jeszcze kilka. Jest jeszcze jeden krótki tunel, niedokończony (i pełniący dodatkowo rolę cesua, czyli kibla) i raczej kończyć go nikt będzie ponieważ wkrótce wszyscy będą jeździć nowym.

W końcu dojeżdżamy do głównej rzeki, a widoki przenoszą się z lewej strony jeepa (po której siedzę) na prawą, więc kończę sesję zdjęciową.

W Dulongjiangu pierwsze co robię to idę do knajpki, gdzie ktoś siedzi i je, więc jedyna okazja, żeby zamówić coś co wiem jak wygląda. Płaci za mnie jakiś nauczyciel znający angielski. Pokazując pani knajpowej na laptoku chińskie znaczki oznaczające „gdzie jest tani hotel?” dowiaduję się, że są tu 2 albo nawet 3. Ten na południowym końcu miasteczka nie ma wolnych pokoi, na północnym już jest ok, płacę 50y za dbl room na pięterku i zastanawiam się co robić przez drugą połowę tak pięknie rozpoczętego deszczowego dnia.

Przestaje padać, prądu nie ma, idę na krótki spacerek krajoznawczy. O 14:06 słychać potężny wybuch dynamitu.

Tagged , , , , , , ,

Comments Off

Liuku – Fugong – Li San Di – Gongshan

Na dworzec wbijamy kilka minut przed planowanym odjazdem autobusu, ale tak naprawdę mamy więcej czasu, bo po pierwsze później się pojawia a po drugie trochę czasu mija zanim zapakują towar na dach. Dojeżdżamy do Fugongu, gdzie stajemy na półgodziną przerwę na żarło, w czasie której nie jemy bo przed wyjazdem zjedliśmy resztki z poprzedniego dnia ale zwiedzamy pobliski bazarek. Przerwa się trochę przedłuża, najpierw do godziny, potem dwóch, trzech… Na dworcu pojawia się inna turystka, która nam mówi, że przed Gongshanem remontują drogę i pozwolą na ruch dopiero po 19ej. Lekki klops, nie bardzo wiadomo co robić. W końcu Walijczyk zostaje w Fugongu, bo musi obejrzeć mecz rugby jego drużyny vs. Australia. Ja uderzam dalej bo ponoć tuż przed dynamitami (dynamitami rozsadzają skały czy coś) jest wiocha Maji, gdzie można przekimać, najpierw na piechotkę za miasto, a potem łapię busika, który z tego co rozumiem do Maji nie dojeżdża ale przynajmniej jedzie w dobrym kierunku.

No więc dojeżdżam do wioski, która się nazywa Li San Di, jakieś chyba 70km przed Gongshanem, tu się próbuję porozumieć w kwestii dalszego transportu, ale oczywiście średnio skutecznie (choć średnio skutecznie > bezskutecznie), idę dalej i wtedy już wiem o co chodzi. Tu się kończy kolejka samochodów czekających na otwarcie drogi. I słychać wybuchy.

Trochę pada, więc chowam się pod pobliski daszek gdzie siedzą jacyć lokalesi.

Lokalesi, nieturystyczna daleka wiocha, 2 flachy wódeczki, gra w papier-nożyce-kamień czyja teraz kolejka, częstowanie posiadanymi zasobami, rozmówki chińsko-migowe, lokalny głupko-niemowa, fotaski… Jest klimacik.

Po 19ej, kiedy droga droga powinna być już otwarta i nie ma już z kim pić idę na koniec kolejki (psując sobie laotańskiego prawego buta, ale jeszcze się daje chodzić, choć mniej wygodnie) i ponownie siadam do swojego autobusu, który w międzyczasie tu dojechał z Fugongu. Ruszamy chwilę przed 21, droga jest w kiepskim stanie, często robimy parominutowe postoje na mijanki. Na miejscu jestem 30 minut po północy, trochę słaba godzina na szukanie jakiegoś sensownego i taniego hotelu, ale przy dworcu jest ich sporo, biorę trzeci lepszy z brzegu, idę spać.

Po dosyć wyczerpującej podróży budzę się dopiero ok. 10ej, autobus do Dulongjiang jest tylko jeden o 7ej (o tym o 13ej dowiem się później), zostaję więc tu jeden dzień dłużej, zmieniam tylko hotel na tańszy (Shan Dan na przeciwko dworca, 50y za singla, tv, ac itp). Pada.

Tagged , , , , , , ,

2 Comments

Lijiang – Liuku

Z Lijiangu jadę do Liuku, jakieś 9h jazdy i 147y. Na początku jestem jedynym, po paru godzinach w Dali dosiada się Walijczyk. 30-40km przed Liuku są fajne widoczki (w zasadzie wszędzie są fajne, ale tutaj trochę oczko wyżej, jest jeszcze jedna fajna wiocha jakieś 1,5h za Lijiangiem), do tego kilka kilometrowych i dłuższych tuneli po drodze. Kawałek przed miastem stoi policja i spisuje wszystkich foreignersów i innych podejrzanych lokalnych typów, którym poza wypytaniem skąd i po co sprawdza jeszcze bagaże.

W autobusie czytam sobie książkę pt. „iMigration”, którą w Lijiangu mi podarował sam autor, Rosjanin, który się przeniósł dawno temu do Kanady, potem USA a teraz na koniec rocznego kursu języka chińskiego w Szanghaju robi sobie mały tour de China. Książka była nawet fajna do momentu, kiedy zaczął opisywać utopijną koncepcję światowego rządu i innych wynalazków New World Order. Po skończego przekazałem ją dalej Walijczykowi. Ale przynajmniej podróż szybciej zeszła.

LP, podobnie jak w przypadku Lijiangu, znowu ma stare informacje o mieście, Traffic Hotel zmienił miejsce pobytu i w końcu lądujemy w jakimś innym przybytku, ale całkiem niezłym i na tej samej ulicy Chuangcheng Lu co niegdyś Traffic. Ale i tak nie jest rzut beretem od dworca jak piszą tylko spory kawałek do przejścia, można podjechać MPK, lub jak ten nie nadjedzie przez dłuższy czas jak jest w naszym przypadku to taksa kosztuje ok. 10y. Za wszystkie typowo hotelowe duperele typu mydełko, ręcznik, klima, tv itp płacimy po 30y na łebka. Trafiamy tam z pomocą dwóc h dziewczynek, które właśnie wracały do domu, ale spostrzegły zbłąkanych turystów z bagażami i postanowiły im pomóc. Jedna jest Lisu, ogólnie mniejszość narodowa ale w Liuku większość, druga Han, czyli ogólnie większość, ale tutaj mniejszość. W hotelu nie ma wifi, więc idziemy na poszukiwania netu. Wszystkie 5 kafejek, które zwiedziliśmy, a właściwie wielkie salony gier z kilkudziesięcioma kompami uprzejmie nam odmawiają bo nie mamy chińskiego id, a dziewczynkom brakuje roku do osiemnastki i takim też tu nie wolno się zabawiać. Potem wspólny siedmio czy ośmiodaniowy obiadek (na 4 osoby oczywiście, ale i tak przedobrzyliśmy z ilością i część zabieramy z powrotem do hotelu). Na koniec kupujemy bilety na 7:00 rano do Bingzhongluo po 85y, papatki i się rozchodzimy. To zapewne ostatnie miejsce na trasie gdzie są ATMy akceptujące Visę, póki co jednak mam świeżo wydrukowaną kasę z Lijiangu, więc nie korzystam.

Przy obiadku dowiadujemy się różnych rzeczy o Liuku. Np. jeszcze parę lat temu była to spokojna wiocha ale rząd stwierdził, że trzeba tu wybudować kilka dużych budynków, więc zabrał ziemię tubylcom i teraz stoi tu masa wielkich bloków czy hoteli. Było kino, ale zostało zamienione na rządową salę konferencyjną. Z tutejszych festiwali jest jeden, gdzie brave men wchodzą na pal po wbitych weń nożach albo przełażą po rozżarzonych węglach. Nie wiem po co ani kiedy. Jedna z potraw, którą jedliśmy nazywa się „mrówki chodzące po drzewie”. A jak wspominamy coś o mnichach, którzy się spalają w Tybecie, jedna z dziewczynek potwierdza, że faktycznie czasem od słońca można dostać poparzeń, dlatego mnisi się tak cali opatulają od stóp do głów w czerwoną szmatkę.

Tagged , , , , ,

Comments Off